Zaczęło się od Adama
Niejednokrotnie przegrywał castingi. Był za przystojny. Sylwetka Adama Hanuszkiewicza
W filmie Jerzego Skolimowskiego „Ręce do góry” grał Romea, który pytany, dlaczego nie został weterynarzem na prowincji, odpowiadał pytaniem: Z moim wyglądem? Było to w 1967 r. i Adam Hanuszkiewicz istotnie wyglądał jak amant z czasów starego, dobrego amerykańskiego kina. Co w naszych realiach nie było bynajmniej atutem; niejednokrotnie tracił szansę zagrania w filmie, ponieważ zdaniem ówczesnych specjalistów od castingu był za przystojny. Zwłaszcza w czasach, kiedy na ekranie miał dominować lud pracujący miast i wsi. Paradoksalnie, ten urodzony aktor filmowy miał się spełnić w teatrze.
Był przede wszystkim aktorem – także wtedy, kiedy odgrywał rolę reżysera czy dyrektora teatru. Jego dawni aktorzy do dziś potrafią parodiować swego dawnego szefa, kiedy na przykład ze sztuczną powagą ogłaszał: „Proszę wszystkich do gabinetu!”. Grał w wielu swych przedstawieniach, nawet w takich, w których nie było dla niego roli, jakby nie chciał zejść ze sceny. Ale i tego było jeszcze mało. Słynne były pogadanki Hanuszkiewicza po zakończonym spektaklu, kiedy tłumaczył widowni sens, polemizował z historykami teatru i krytykami, ale też komentował rzeczywistość, nawet bieżące wydarzenia polityczne. Zawsze wierzył w teatr, który ma coś ważnego widzowi do powiedzenia.
Pod wieloma względami był w polskim powojennym teatrze nowatorem i prekursorem. Na jego premiery konserwatywna publiczność reagowała mniej więcej tak, jak dzisiaj odnosi się do propozycji młodych, poszukujących reżyserów. Krytyków też nie zawsze miał po swojej stronie. Nie przejmując się często niesprawiedliwymi recenzjami, po prostu robił swoje. Z klasyką nie obchodził się jak ze świętością. Autor napisał dramat i umarł – przekonywał – a teraz reżyser musi jego dzieło przełożyć na język współczesności. Dlatego skracał, dopisywał, łączył z sobą to, co wydawało się nie do połączenia. Miał nawet pomysł, by na plakatach największą czcionką składane było nazwisko reżysera – tak jak w zapowiedziach filharmonii wybija się nazwisko wykonawcy.
Przyciągał do swego teatru młodą publiczność, która w latach 70. ubiegłego wieku przychodziła tłumnie do Narodowego oglądać Daniela Olbrychskiego jako Hamleta, Andrzeja Nardellego jako Kordiana (który słynny monolog na Mont Blanc wygłaszał na drabinie) czy zrewitalizowaną „Balladynę”, z jeżdżącą na Hondzie Bożeną Dykiel w roli Goplany. Ale w tym samym czasie potrafił zrobić jak najbardziej wierne oryginałom spektakle według Norwida czy Kochanowskiego.
Najpiękniejsze, najczystsze formalnie przedstawienia przygotowywał jednak na drugiej scenie – w Teatrze Małym, który powstał dzięki Jego staraniom. „Miesiąc na wsi” Turgieniewa to było jedno z najlepszych przedstawień tamtych lat, choć do legendy przeszło głównie dlatego, że na scenie była zielona trawa i psy.
Był prawdziwym idolem, chociaż samo słowo było wówczas rzadko używane. Kiedy po spektaklu wychodził z Narodowego, czekały na Niego i na Jego aktorów tłumy młodych wielbicieli proszących o autografy. Nie sprawiał wrażenia, że popularność sprawia mu przykrość. Jeszcze nie tak dawno brylował na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach.
Do Narodowego przychodził w nie najlepszym momencie. Zastąpił Kazimierza Dejmka, zwolnionego po wystawieniu słynnych „Dziadów”, których zdjęcie przyczyniło się do wystąpień studenckich w 1968 r. Część środowiska miała mu to za złe. Odchodził natomiast z końcem 1982 r., odwołany na fali zwolnień, których władze dokonywały po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie uważał się jednak za kombatanta. Pracował później w różnych teatrach, także za granicą, uczył w łódzkiej szkole filmowej, gdzie m.in. przygotował ze studentami „Wesele”, które zapewne i dzisiaj ucieszyłoby krytyków kibicujących „młodym zdolnym”. Kiedy pod koniec lat 80. objął warszawski Teatr Nowy, próbował odtworzyć zespół z dawnego Narodowego, ale to się już nie udało. Kolejne premiery przechodziły bez większego echa. Nie zawodziła jedynie publiczność młodzieżowa, szkolna, z którą pan Adam prowadził długie rozmowy.
Wrócił gościnnie do Narodowego za kadencji dyrektora Jerzego Grzegorzewskiego i na scenie przy Wierzbowej przygotował poruszający „Taniec ze śmiercią” Strindberga. To znowu był Hanuszkiewicz z czasów świetności. Zagrał Edgara, kapitana artylerii fortecznej, zaś towarzyszyli mu jego dawni aktorzy, Anna Chodakowska i Krzysztof Kolberger.
Od wielu już lat nie pokazywał się publicznie. Docierały do nas wiadomości, że zamknął się w sobie, że tylko czasem odbiera telefony, podobno coś pisze. W przeszłości słynne były Jego jubileusze, kiedy kończył kolejne 5 lat, gromadzące dawnych aktorów i wielbicieli. O 85 rocznicy już zapomniano. A teraz, przeżywszy lat 87, bezpowrotnie zszedł ze sceny.
Po reżyserze filmowym zostają jego filmy. Po reżyserze teatralnym jedynie pamięć widzów. Moje pokolenie, które w Narodowym zobaczyło swego Hamleta i swego Kordiana, będzie pamiętać. Ale jest jeszcze telewizja, w której magazynach znajdują się liczne reżyserowane przez Niego spektakle. Był bowiem Hanuszkiewicz jednym z twórców polskiego fenomenu zwanego Teatrem Telewizji, i od początku miał świadomość, iż to całkiem nowa sztuka, nie zaś zarejestrowany przez kamery zwyczajny spektakl teatralny.
Najmniej trwałe okazało się natomiast to, co wydawać by się mogło najbardziej trwałe. Czyli gmachy teatrów, w których pracował. Tam, gdzie był niegdyś Teatr Mały, dzisiaj sklep. Tam, gdzie Teatr Nowy, też sklep... Same sklepy.