Agent Jej Królewskiej Mości znów wpadł w tarapaty. Ale tym razem nie wykaraska się z pomocą pięści, pistoletu czy uroku osobistego, bo jego przeciwnikiem nie jest pragnący władzy nad światem szaleniec, a coś znacznie gorszego – stwór, którego lękają się najpotężniejsi ludzie na Ziemi, przed którym klękają wielkie korporacje i który wcześniej ugodził już w takie potęgi jak Marvel czy „Gwiezdne wojny”. Chodzi o... różnice kreatywne.
Danny Boyle nie wyreżyseruje Jamesa Bonda
Rzeczone creative differences to formułka powtarzana za każdym razem, gdy wielkie studio ogłasza rozstanie z jakimś filmowcem. Tak było i tym razem: na Twitterze Jamesa Bonda pojawił się komunikat zawiadujących serią producentów Michaela G. Wilsona i Barbary Broccoli, a także samego Bonda, Daniela Craiga, iż reżyser Danny Boyle zrezygnował z posady przy najnowszej odsłonie przygód Brytyjczyka.
Boyle, który wraz z wieloletnim współpracownikiem Johnem Hodge’em pisał scenariusz do „Bonda 25”, miał wejść na plan 3 grudnia. Premiera filmu jest planowana na 25 października przyszłego roku. Sytuacja nie jest więc studiu na rękę. Teraz musi ono znaleźć kogoś, kto będzie w stanie błyskawicznie wejść w proces produkcyjny, przyjąć wszystko, co zostało już ustalone i wypracowane, a następnie kontynuować, nie tyle tworząc swoją wizję Bonda, ile „odwalając robotę”.
Czytaj także: Ile swobody tak naprawdę ma reżyser?
Boyle dawał nadzieję na ciekawą opowieść
I może właśnie o to chodzi? Boyle to jeden z ciekawszych współczesnych reżyserów, laureat Oscara za obraz „Slumdog. Milioner z ulicy”, odpowiedzialny także za „Trainspotting” czy „127 godzin”. To też jednak reżyser charakterystyczny, ze swoimi obsesjami (promienie słoneczne to jego fetysz), od kina gatunkowego niestroniący (świetne „28 dni później” czy „W stronę słońca”), ale bez doświadczenia w rozbuchanych blockbusterach, w których ważniejsze od tego, kto strzela i kopie, jest to, że w ogóle strzelają i kopią, i jeszcze coś wybucha.
Dlatego był ciekawym i pozytywnie nastrajającym wyborem na reżysera nowego filmu z Bondem – dawał nadzieję na powrót do ciekawej opowieści, jak w „Casino Royale”, i odejście od efekciarskiego, ale sztampowego Bonda ze „Spectre” i „Skyfall”.
Studia filmowe rządzą twórcami
Wielkie franczyzy rządzą się swoimi prawami. Przekonał się o tym Edgar Wright, który pożegnał się z „Ant-Manem”, bo chciał uczynić film bardziej „swoim”, przekonali się Christopher Miller i Phil Lord, zwolnieni z prac nad „Hanem Solo” w zasadzie pod koniec zdjęć, zastąpieni statecznym i przewidywalnym Ronem Howardem.
W końcu raczej nie bez powodu – mimo że od lat zainteresowany – oferty reżyserowania kolejnego „Bonda” nie otrzymał Christopher Nolan. Jego status i sposób pracy wymagają sporej swobody twórczej, na to zaś w przypadku znoszących złote jaja kur studia się nie godzą.
Kto przygotuje nowy film o Bondzie?
Pozostaje czekać na decyzję, kto zastąpi Danny’ego Boyle’a, i wyciągać wnioski. Bardzo możliwe, że Wilson i Broccoli na kolanach pójdą do Sama Mendesa, reżysera „Skyfall” i „Spectre”, zasypią go toną gotówki i ubłagają, by ich ratował. (Tak jak wcześniej małą fortuną przebłagali Craiga, by nie rezygnował z roli Bonda, mimo że ten publicznie wyrażał niechęć). Możliwe również, że zwrócą się do Marca Forstera lub Martina Campbella, czyli reżyserów odpowiednio „Quantum of Solace” i „Casino Royale” – napięty terminarz prac wymagałby zaangażowania kogoś już wtajemniczonego w rytm pracy przy „Bondzie”.
Najmniej prawdopodobną opcją pozostaje przesunięcie premiery, tak by dać czas reżyserowi, który mógłby wnieść do tej franczyzy coś od siebie.