Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Krzysztof Krawczyk. Chciał być – i był

Krzysztof Krawczyk (1946-2021) Krzysztof Krawczyk (1946-2021) TRICOLORS / EAST NEWS
Nie żyje Krzysztof Krawczyk, jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów polskiej estrady, oddający przy tym jej specyfikę jak mało kto.

Każda nacja miała jakiś swój modelowy baryton muzyki rozrywkowej. Ameryka – Elvisa Presleya, Francja – Johnny′ego Hallydaya. Polska – Krzysztof Krawczyka. I nieźle oddaje to charakter lubianej na miejscu muzyki, bo Krawczyk nawiązywał do wielu nurtów muzyki amerykańskiej, pozostając jednak wykonawcą bardzo tutejszym, mocno związanym z krajowym obiegiem festiwali i kształtującym się rodzimym show biznesem. Jeszcze kilkanaście lat temu wygrywał w ankietach na najbardziej rozpoznawalny głos krajowej estrady. Karierę miał wprawdzie wyboistą, ale przez pół wieku nie schodził ze sceny dzięki niezwykłej umiejętności odradzania się.

Czytaj także: Nie żyje Krzysztof Krawczyk

„Wielki, ale mało gustowny”

Głos miał rozpoznawalny natychmiast. By go opisać, zwykle wracałem do słów, którymi kiedyś Gerard Philippe podsumował Pałac Kultury: „wielki, ale mało gustowny”. Sprawdzała się ta barwa i ton w repertuarze Trubadurów – jednego z najpopularniejszych polskich zespołów lat 60. – a później w karierze Krawczyka pod jego własnym nazwiskiem. Ta meandrowała czujnie, jak gdyby za wokalistą stał nie menedżer czy wytwórnia płytowa, tylko instytut badania rynku. I tak moda na italo disco prowadziła go w stronę tego popularnego w latach 80. nurtu, popularność country zaprowadziła Krawczyka w stronę Nashville, dokąd zresztą zawitał osobiście i gdzie nagrywał we współpracy z Davidem Briggsem, znanym z nagrań Presleya i Johnny’ego Casha. Zainteresowanie kabaretami przyciągnęło z kolei i tam Krawczyka. Moda na disco polo oznaczała flirt z tym gatunkiem, a religijność samego artysty w połączeniu z szerokim kultem papieża przyniosła liczne występy i nagrania dla Jana Pawła II, a potem i dla Benedykta XVI. Co rusz pojawiały się przy tym oskarżenia o schlebianie masowym gustom albo wręcz etykietki w rodzaju „króla estradowego kiczu”, jak nazwał Krawczyka w „Gazecie Wyborczej” Robert Sankowski.

Król polskiej estrady

Niezależnie jednak od charakteru całej dyskografii Krawczyka, w której dominują propozycje o charakterze tyleż popularnym, co aranżacyjnie niewybrednym – jak „Parostatek”, „Jak minął dzień” czy „Ostatni raz zatańczysz ze mną” – trzeba przyznać, że mało który dorobek artystyczny rzeczywiście opowiedziałby polską estradę przez tyle dekad – właśnie ze wszystkimi zmianami gustów publiczności. Umiejętność odradzania się Krawczyka potwierdzały współprace, jakie nawiązywał już w ostatnim ćwierćwieczu – nagrany z Goranem Bregoviciem album „Daj mi drugie życie” (z przebojem „Mój przyjacielu”) czy wreszcie płyta „...bo marzę i śnię”, na której śpiewał piosenki młodszych autorów, w tym przebojowe „Bo jesteś ty” Przemka Myszora z Myslovitz. Wreszcie następna w kolejności: „To, co w życiu ważne”, być może najpoważniejsza muzycznie propozycja Krawczyka w ogóle. Trudno nie zauważyć fascynacji młodszego pokolenia figurą jednego z nielicznych polskich piosenkarzy, w których ustach nie brzmią fałszywie wersy o królu życia z „Chciałem być” Maleńczuka i Gawlińskiego:

Przemierzyłem cały świat od Las Vegas po Krym,
Zgrałem tysiąc talii kart, które lubią dym,
Skasowałem kilka bryk, nie żałuję dziś

Zakręty kariery

Te perypetie Krzysztofa Krawczyka z ostatnich lat – w dalszym ciągu z mnóstwem potężnych artystycznych kiksów, ale też z robiącymi duże wrażenie występami i kooperacjami – pokazywały dość prostą prawidłowość: król polskiej estrady jest tak dobry, jak pozwala to pokazać jego repertuar. A ten pisali z reguły inni autorzy. Sam przywołałem kiedyś w jego kontekście stare przysłowie: tak Krawiec kraje, jak mu materii staje.

Czytaj także: Jak Krzysztof Krawczyk stał się gwiazdą hip-hopu

Poza tym zakręty kariery Krawczyka wynikały, paradoksalnie, z jego elastyczności i łatwego nawiązywania współpracy z tym, kto tę współpracę zaproponował. I nawiązywania relacji we ogóle. Bo o ile dziennikarze muzyczni w recenzjach skłonni byli Krawczyka piętnować, o tyle z kolei po rozmowach z nim lub relacjach z bezpośrednich, osobistych kontaktów go chwalili – choćby za bezpośredniość, dystans do siebie i snucie barwnych, atrakcyjnych opowieści o własnej karierze.

W tym tkwi kolejny paradoks. Świat polskiego rock’n’rolla z Krawczykiem się rozmijał. Może nawet go nie lubił, choć sam Krawczyk znał mitologię tego nurtu jak mało kto – wiele lat spędził na emigracji w Stanach Zjednoczonych, śpiewając w tamtejszych klubach. No i przy tym w większym stopniu niż polscy rockmani był wzorem rockandrollowego trybu życia, o którym nie wahał się opowiadać. A później – wzorem nawróconego rockandrollowca, którego myśli zwracają się ku Bogu i który z upojenia przechodzi w uduchowienie.

Opowieść o życiu zmarłego właśnie w wieku 74 lat Krawczyka pozostanie z nami na długo. Choć jego muzyka żyć będzie przede wszystkim w sentymentalnej pamięci kilku pokoleń, którą sam odtwarzał w piosence „Gdy nam śpiewał Elvis Presley”: „Jak cień, jak sen to wspomnienie, / Powraca w podróży do tamtych lat”, samemu z kolei odtwarzając pewien wzór kariery: w amerykańskim stylu, ale w polskich realiach.

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną