Każda nacja miała jakiś swój modelowy baryton muzyki rozrywkowej. Ameryka – Elvisa Presleya, Francja – Johnny′ego Hallydaya. Polska – Krzysztof Krawczyka. I nieźle oddaje to charakter lubianej na miejscu muzyki, bo Krawczyk nawiązywał do wielu nurtów muzyki amerykańskiej, pozostając jednak wykonawcą bardzo tutejszym, mocno związanym z krajowym obiegiem festiwali i kształtującym się rodzimym show biznesem. Jeszcze kilkanaście lat temu wygrywał w ankietach na najbardziej rozpoznawalny głos krajowej estrady. Karierę miał wprawdzie wyboistą, ale przez pół wieku nie schodził ze sceny dzięki niezwykłej umiejętności odradzania się.
Czytaj także: Nie żyje Krzysztof Krawczyk
„Wielki, ale mało gustowny”
Głos miał rozpoznawalny natychmiast. By go opisać, zwykle wracałem do słów, którymi kiedyś Gerard Philippe podsumował Pałac Kultury: „wielki, ale mało gustowny”. Sprawdzała się ta barwa i ton w repertuarze Trubadurów – jednego z najpopularniejszych polskich zespołów lat 60. – a później w karierze Krawczyka pod jego własnym nazwiskiem. Ta meandrowała czujnie, jak gdyby za wokalistą stał nie menedżer czy wytwórnia płytowa, tylko instytut badania rynku. I tak moda na italo disco prowadziła go w stronę tego popularnego w latach 80. nurtu, popularność country zaprowadziła Krawczyka w stronę Nashville, dokąd zresztą zawitał osobiście i gdzie nagrywał we współpracy z Davidem Briggsem, znanym z nagrań Presleya i Johnny’ego Casha. Zainteresowanie kabaretami przyciągnęło z kolei i tam Krawczyka. Moda na disco polo oznaczała flirt z tym gatunkiem, a religijność samego artysty w połączeniu z szerokim kultem papieża przyniosła liczne występy i nagrania dla Jana Pawła II, a potem i dla Benedykta XVI.