Kilka dni temu do polskich sklepów trafiła najnowsza płyta Jean-Michela Jarre’a, nazywanego często magiem syntezatorów. Sześćdziesięcioletni twórca jest bez wątpienia wytrawnym iluzjonistą: od trzydziestu lat zwodzi słuchaczy, twierdząc, że tworzy muzykę elektroniczną.
„Muzyka elektroniczna to technologia, a nie styl” – odpowiada Jarre na wątpliwości dotyczące stylistycznej przynależności jego twórczości. Instrumentalne piosenki oraz uproszczone kalki z historii muzyki barokowej i romantycznej; wszystko to skąpane w wyświechtanych cyfrowych barwach – oto sekret kuglarstwa francuskiego muzyka. Fundamenty klasycznego wykształcenia, jakie otrzymał w dzieciństwie (jest synem wybitnego twórcy muzyki filmowej, Maurice’a) oraz zarzucona kariera kompozytora, aranżera, a nawet tekściarza przebojów francuskiego popu stanowiły znakomite fundamenty międzynarodowego, komercyjnego sukcesu. Potrzebna była tylko jeszcze etykietka, drobny kamuflaż czy raczej makijaż, który w oczach milionów uczyniłby z młodego Jean-Michela artystę należącego do wyższej muzycznej kasty. Ową etykietką stała się właśnie „muzyka elektroniczna”, od blisko stu lat intelektualny fetysz wszelkiej maści dźwiękowych futurystów.
Na pierwszy rzut oka nie sposób odmówić Jarre’owi racji. Tym, co definiuje muzykę elektroniczną, jest bez wątpienia technologia. Cóż bowiem - w sensie stylistycznym oraz estetycznym - łączy np. karkołomne pionierskie eksperymenty Karlheinza Stockhausena oraz Pierre’a Schaeffera z kiczowatymi (choć nie pozbawionymi perwersyjnego uroku) aranżacjami klasyki autorstwa Isao Tomity, noisowym zgiełkiem japońskiego radykała Merzbow oraz pop-artowskimi poszukiwaniami awangardy techno?
Ba, nawet technologia przeżyła na przestrzeni minionego wieku kilka przełomów.