Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Film

Tęcza bez barw

Recenzja filmu: „Judy”, reż. Rupert Goold

Kadr z filmu „Judy” Kadr z filmu „Judy” mat. pr.
Reżyser tak koloruje tę opowieść, że jej bohaterka dalej wydaje się niewinną Dorotką z kinowego „Czarnoksiężnika z Oz”.

Od premiery „Czarnoksiężnika z Oz” (1939) minęło ponad 80 lat, a wciąż mnożą się kontrowersje związane z jego produkcją. Największe dotyczą Judy Garland, odtwórczyni roli Dorotki, która z farmy w Kansas przenosi się do fantastycznej krainy gdzieś po drugiej stronie tęczy. Niech nikogo nie zwiedzie technikolor. Biografowie dowodzą m.in., że 16-letnia aktorka została spoliczkowana przez jednego z reżyserów, bo nie potrafiła opanować śmiechu. Inni mówią, że była molestowana przez mężczyzn wcielających się w Manczkinów (jeden z ludów zamieszkujących czarodziejskie ziemie). Jeśli dodać, że sztuczny śnieg padający na bohaterkę, gdy śpi, wykonano z azbestu, a kreowanej na nową ulubienicę Ameryki młodej gwieździe narzucono katorżniczą dietę i stale podawano narkotyki, nietrudno zrozumieć ciąg dalszy tej historii. W czerwcu 1969 r. Garland przedawkowała leki nasenne.

O wydarzeniach, które doprowadziły do jej śmierci, opowiada Rupert Goold, mało znany reżyser, autor raptem dwóch filmów. „Judy” daleko do wielkości, którą osiągnęła Garland w kinie i na scenie. To poprawnie i sprawnie zrealizowana biografia, ale tak wygładzona, że w bohaterce trudno widzieć gwiazdę pierwszej klasy, rozpalającą wyobraźnię fanów na świecie, o czym świadczą stale wydawane książki poświęcone jej karierze i burzliwym losom. Można by się pokusić o porównanie z „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera. Z tą różnicą, że bezpieczna opowieść o zespole Queen i jego charyzmatycznym liderze, unikająca wrażliwych wątków, broni się przynajmniej jako całkiem udany koncert. Ale w przypadku obrazu, którego akcja w większości skupia się wokół muzyki (na serii londyńskich występów zagranych przez Garland niedługo przed śmiercią), czuć jakąś pustkę.

Reklama