Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Do analogowych

Kim są dzieci sieci?

„My nie korzystamy z sieci. My w niej i z nią żyjemy.” „My nie korzystamy z sieci. My w niej i z nią żyjemy.” Adam Kliczek / Wikipedia
Dla nas, dzieci sieci, najważniejszą wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury. Potrzebujemy systemu, który by spełniał nasze oczekiwania.
„ Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury.”Mirosław Gryń/Polityka „ Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury.”

Nie ma chyba drugiego słowa tak wyświechtanego w medialnym dyskursie jak „pokolenie”. Próbowałem kiedyś policzyć pokolenia proklamowane w ciągu ostatnich 10 lat, od czasu głośnego tekstu na temat tzw. Generacji Nic. Było ich bodaj 12. Łączyła je jedna cecha: istniały wyłącznie na papierze. Rzeczywistość nie dostarczyła nam w tym czasie żadnego realnego, znaczącego, niedającego się zapomnieć impulsu, którego wspólne i nieuniknione przeżycie stałoby się czynnikiem odróżniającym nas trwale od poprzednich generacji.

Wyglądaliśmy go, tymczasem decydująca zmiana przyszła niepostrzeżenie. Wraz z oplatającymi kraj przewodami telewizji kablowych, wyparciem telefonów stacjonarnych przez mobilne, a przede wszystkim: powszechnością dostępu do Internetu. Dopiero dzisiaj, kiedy oglądamy się, aby spojrzeć na ostatnich 15 lat, możemy zrozumieć, jak wiele się zmieniło.

My, dzieci sieci, my, którzy dorastaliśmy z Internetem i w Internecie, jesteśmy pokoleniem, które przyjęte kryteria tego terminu spełnia niejako na odwrót. Nie doświadczyliśmy impulsu ze strony rzeczywistości, ale przekształcenia się samej rzeczywistości; nie łączy nas wspólny, ograniczony kontekst kulturowy, ale poczucie wolności jego wyboru i samodefinicji.

Pisząc te słowa, mam świadomość nadużycia, jakiego się dopuszczam, używając zaimka „my” – ponieważ nasze „my” jest płynne, nieostre, wedle starych kategorii: doraźne. Jeżeli piszę „my”, to znaczy „wielu z nas” albo „niektórzy z nas”. Jeżeli piszę „jesteśmy”, to znaczy „bywamy”. Piszę „my” tylko dlatego, żeby móc o nas w ogóle napisać.

My żyjemy w sieci

Dorastaliśmy z siecią. To nas odróżnia, to czyni nieoczywistą z waszej perspektywy, ale istotną różnicę: my nie surfujemy, a sieć nie jest dla nas miejscem czy wirtualną przestrzenią. Sieć nie jest dla nas czymś zewnętrznym wobec rzeczywistości, ale jej elementem. My nie korzystamy z sieci, my w niej i z nią żyjemy. Gdybyśmy mieli opowiedzieć wam, analogowym, nasz Bildungsroman: w każdym kształtującym nas doświadczeniu istniał naturalny pierwiastek internetowy. W sieci nawiązywaliśmy przyjaźnie i kłóciliśmy się, w sieci przygotowywaliśmy ściągi, tam umawialiśmy się na imprezy i wspólną naukę, zakochiwaliśmy się i rozstawaliśmy. Sieć nie jest dla nas technologią, której musieliśmy się nauczyć i w której udało nam się odnaleźć. Sieć jest procesem, który dzieje się i nieustannie przekształca na naszych oczach; z nami i przez nas. Technologie pojawiają się, a potem znikają, serwisy powstają i gasną, ale sieć trwa, bo sieć to my: komunikujący się ze sobą w naturalny dla nas sposób, bardziej intensywny i wydajny niż kiedykolwiek w historii ludzkości.

Wychowani w sieci myślimy trochę inaczej. Umiejętność znajdowania informacji jest dla nas czymś równie podstawowym jak dla was umiejętność odnalezienia w obcym mieście dworca albo poczty. Kiedy chcemy się czegoś dowiedzieć – jakie są pierwsze objawy ospy czy rachunek za wodę nie jest za wysoki albo dlaczego zatonęła „Estonia” – podejmujemy działania z taką pewnością, z jaką prowadzi się samochód wyposażony w nawigację GPS.

Wiemy, że potrzebne nam informacje znajdziemy w wielu miejscach, umiemy do nich dotrzeć, potrafimy ocenić ich wiarygodność. Przywykliśmy do tego, że zamiast jednej odpowiedzi znajdujemy wiele różnych i umiemy wyabstrahować z nich wersję, która jest prawdopodobnie najsłuszniejsza, odrzucając te, które sprawiają wrażenie mało wiarygodnych. Selekcjonujemy, filtrujemy, zapamiętujemy i jesteśmy gotowi wymienić zapamiętaną informację, kiedy pojawi się jej nowa, lepsza wersja.

Sieć jest dla nas czymś w rodzaju wspólnej pamięci zewnętrznej. Nie musimy zapamiętywać niepotrzebnych detali: dat, kwot, wzorów, paragrafów, nazw ulic, szczegółowych definicji. Wystarczy nam abstrakt, informacja ograniczona do swojej esencji, przydatnej w jej przetwarzaniu i łączeniu z innymi informacjami. Jeżeli będziemy potrzebowali szczegółów, sprawdzimy je w ciągu kilku sekund. Nie musimy także znać się na wszystkim, bo wiemy, gdzie odnaleźć ludzi, którzy znają się na tym, na czym my się nie znamy, i którym możemy zaufać. Ludzi, którzy podzielą się posiadanymi informacjami nie dla zysku, ale ze wspólnego dla nas wszystkich przekonania, że informacja chce być wolna, że na wymianie informacji wszyscy korzystamy.

Potrafimy i lubimy ze sobą konkurować, ale nasza konkurencja, pragnienie wyróżnienia się ufundowane są na wiedzy, umiejętności interpretowania i przetwarzania informacji, a nie na monopolu na nią.

Możemy płacić, ale...

Uczestniczenie w kulturze nie jest dla nas czymś odświętnym. Globalna kultura to podstawowy budulec naszej tożsamości, ważniejszy dla samodefinicji niż tradycje, narracje historyczne, status społeczny, pochodzenie, a nawet język. Z oceanu dóbr kultury wyławiamy te, które odpowiadają nam najbardziej – wchodzimy z nimi w dialog, oceniamy je, zapisujemy te oceny w specjalnie do tego celu stworzonych serwisach, które podpowiadają nam, jakie inne albumy, filmy czy gry powinny zyskać nasze uznanie. Niektóre filmy czy wideoklipy oglądamy jednocześnie z kolegami z pracy albo znajomymi z drugiej półkuli, uznanie dla innych dzielimy z garstką ludzi, których być może nigdy nie spotkamy w świecie rzeczywistym. Stąd wynika nasze poczucie jednoczesnej globalizacji i indywidualizacji kultury. Stąd wynika nasza potrzeba swobodnego dostępu do niej.

Nie oznacza to, że domagamy się, żeby wszystkie dobra kultury były dostępne za darmo, chociaż sami, tworząc coś, zwykle zwracamy to po prostu obiegowi. Rozumiemy, że – mimo rozpowszechnienia się technologii sprawiających, że jakość filmów czy nagrań dźwiękowych, zarezerwowana dotąd dla wyróżnionej kasty profesjonalistów, stała się dostępna dla każdego – twórczość wymaga nakładów środków i pracy. Jesteśmy gotowi płacić, ale gigantyczny narzut nakładany przez dystrybutorów wydaje nam się czymś w oczywisty sposób nieprzystającym.

Dlaczego mielibyśmy płacić za dystrybucję informacji, którą można błyskawicznie i perfekcyjnie skopiować, nie zmniejszając przy tym ani na jotę wartości oryginału? Jeżeli dostajemy samą tylko informację, chcemy, aby cena była do niej adekwatna. Możemy płacić więcej, ale chcemy otrzymać wówczas wartość dodatkową: ciekawe opakowanie, gadżet, wyższą jakość obrazu, możliwość rozpoczęcia oglądania tu i teraz, bez oczekiwania na pobranie pliku. Potrafimy wyrażać uznanie i chcemy wynagradzać autorów (kiedy pieniądze przestały być banknotami, a stały się szeregiem cyfr wyświetlanych na ekranie, płacenie nabrało nieco charakteru aktu wymiany symbolicznej, na którym obie strony coś zyskują), ale osiągnięcie przez korporacje wyników założonych w planach sprzedaży zupełnie nas nie interesuje. To nie nasza wina, że ich biznes w dotychczasowym kształcie przestał mieć sens, a oni, zamiast podjąć konkurencję i dotrzeć do nas z czymś więcej, niż możemy mieć za darmo, postanowili okopać się na dotychczasowych pozycjach.

I jeszcze jedno: nie chcemy płacić za swoje wspomnienia. Filmy, które pamiętamy z młodości, muzyka, która towarzyszyła nam 10 lat temu, w sieciowej pamięci są po prostu wspomnieniami, których przywoływanie, wymiana i przetwarzanie jest dla nas czymś tak oczywistym jak dla was wspominanie „Czterech pancernych”. Bajki, które oglądaliśmy w dzieciństwie, odnajdujemy w sieci i pokazujemy naszym dzieciom – tak samo jak wy opowiadaliście nam bajkę o Czerwonym Kapturku albo trzech koźlątkach. Czy potraficie sobie wyobrazić, że ktoś oskarżyłby was kiedyś z tego powodu o łamanie prawa? My też nie potrafimy.

Nie potrzebujemy pomników

Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nasze rachunki płacą się same, jeśli tylko dysponujemy środkami na koncie; że założenie konta bankowego albo przeniesienie numeru telefonu do innego operatora to kwestia wypełnienia jednego formularza online i podpisu na umowie podsuniętej przez kuriera; że nawet podróż na drugi koniec Europy, z międzylądowaniem i zwiedzaniem miasta w połowie drogi, można zorganizować w dwie godziny. Jako użytkownicy państwa jesteśmy więc coraz bardziej zirytowani archaicznością jego interfejsu. Nie rozumiemy, dlaczego zeznanie podatkowe składa się z kilku formularzy, z których główny ma ponad sto pól. Nie rozumiemy, dlaczego – absurdalny sam w sobie – obowiązek zameldowania się w jednym miejscu wymaga uprzedniego wymeldowania się w innym, jak gdyby jeden urząd nie mógł porozumieć się w tej sprawie z drugim bez naszego udziału.

Nie ma w nas tej wynikającej z onieśmielenia pokornej akceptacji, jaka cechowała naszych rodziców, przekonanych o nadzwyczajnej wadze spraw urzędowych i odświętnym charakterze interakcji z państwem. Nie czujemy tego respektu, który brał się z odległości między samotnym obywatelem a majestatycznymi szczytami władzy. Nasza wizja struktury społecznej jest zresztą inna niż wasza: sieciowa, a nie hierarchiczna.

Przywykliśmy do tego, że niemal z każdym – dziennikarzem, burmistrzem miasta, profesorem uniwersytetu albo znanym piosenkarzem – możemy spróbować podjąć dialog i nie potrzebujemy do tego uprawnień wynikających ze społecznego statusu. Powodzenie interakcji zależy tylko od tego, czy treść przesyłanego komunikatu zostanie rozpoznana jako ważna i warta odpowiedzi. A skoro dzięki współpracy, ciągłej dyskusji, hartowaniu poglądów w ogniu krytyki mamy poczucie, że nasze stanowiska w wielu kwestiach są po prostu lepsze, dlaczego nie mielibyśmy oczekiwać poważnego dialogu z rządem?

Jesteśmy pozbawieni nabożnego stosunku do „instytucji demokratycznych” w ich obecnym kształcie, przekonania o ich aksjomatycznej roli, cechującego tych, dla których „instytucje demokratyczne” są jednocześnie wystawionym sobie i przez siebie pomnikiem. My nie potrzebujemy pomników. Potrzebujemy systemu, który będzie spełniał nasze oczekiwania: będzie transparentny i sprawny w działaniu. A przywykliśmy do tego, że zmiany są możliwe: że każdy system niewygodny w obsłudze może być zastąpiony przez bardziej wydajny, lepiej dostosowany do naszych potrzeb, dający większe możliwości działania.

Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury. Mamy poczucie, że to dzięki tej wolności sieć jest tym, czym jest, i że obrona jej wolnościowego kształtu jest naszym obowiązkiem wobec kolejnych pokoleń, takim samym jak ochrona środowiska naturalnego.

Być może nie nazwaliśmy tego dotąd, być może jeszcze sami nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tym, czego chcemy, jest chyba po prostu prawdziwa, realna demokracja. Demokracja, o której być może nie śniło się nawet waszym publicystom.

Tekst na licencji CC BY-SA 3.0

Piotr Czerski (rocznik 1981) – pisarz, felietonista związany z kwartalnikiem „Ha!art”, współzałożyciel zespołu Towary Zastępcze, autor książek „pospieszne, osobowe” i „Ojciec odchodzi”.

Polityka 10.2012 (2849) z dnia 07.03.2012; Ogląd i pogląd; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Do analogowych"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną