Gdy na polskich ulicach toczyła się batalia o Sąd Najwyższy, przez parlament przemknęła jak meteor nowelizacja ustawy o zapasach gazu. Mało kto zwrócił wówczas na nią uwagę. A szkoda, bo jej skutki dostrzeże niebawem większość z nas w rachunkach za gaz. Ustawa została znowelizowana – cytując klasyka – „w żadnym trybie”. Dotychczas bowiem znaliśmy dwa tryby: rządowy, kiedy projekt jest tworzony zgodnie z zasadami sztuki (konsultacje społeczne, uzgodnienia międzyresortowe itd.), oraz tryb poselski, kiedy autorów ustawy udają posłowie PiS, co automatycznie zwalnia z jakichkolwiek wymogów formalnych.
Tym razem jednak projekt ustawy został zgłoszony przez rząd „w trybie odrębnym”. Minister energii Krzysztof Tchórzewski stwierdził, że projekt, choć nie był konsultowany, musi zostać szybko przyjęty, bo chodzi o bezpieczeństwo energetyczne. Czy Polsce nagle zajrzał w oczy kryzys energetyczny?
Ustawa po raz kolejny zaostrza wymogi stawiane firmom handlującym gazem ziemnym. Już w zeszłym roku wprowadzono wymóg, że wszystkie firmy importujące gaz muszą utrzymywać w magazynach odpowiednie zapasy. Wcześniej mniejsi importerzy byli z tego obowiązku zwolnieni. Doprowadziło to do ożywienia rynku gazu i pojawienia się na nim konkurencji. Na Towarowej Giełdzie Energii (TGE) handlowano gazem, coraz więcej firm samodzielnie importowało go na własne potrzeby albo kupowało u konkurentów PGNiG. Gaz zaczęły importować, i nim handlować, także państwowe koncerny z branży elektroenergetycznej, oferując go w pakiecie razem z prądem.
Z grubej rury
Gaz na zachodnioeuropejskich giełdach jest tańszy niż ten, który sprzedaje nasz państwowy gigant. Różnica była na tyle duża, że nawet po doliczeniu kosztów przesyłu interes się opłacał.