Gdy na polskich ulicach toczyła się batalia o Sąd Najwyższy, przez parlament przemknęła jak meteor nowelizacja ustawy o zapasach gazu. Mało kto zwrócił wówczas na nią uwagę. A szkoda, bo jej skutki dostrzeże niebawem większość z nas w rachunkach za gaz. Ustawa została znowelizowana – cytując klasyka – „w żadnym trybie”. Dotychczas bowiem znaliśmy dwa tryby: rządowy, kiedy projekt jest tworzony zgodnie z zasadami sztuki (konsultacje społeczne, uzgodnienia międzyresortowe itd.), oraz tryb poselski, kiedy autorów ustawy udają posłowie PiS, co automatycznie zwalnia z jakichkolwiek wymogów formalnych.
Tym razem jednak projekt ustawy został zgłoszony przez rząd „w trybie odrębnym”. Minister energii Krzysztof Tchórzewski stwierdził, że projekt, choć nie był konsultowany, musi zostać szybko przyjęty, bo chodzi o bezpieczeństwo energetyczne. Czy Polsce nagle zajrzał w oczy kryzys energetyczny?
Ustawa po raz kolejny zaostrza wymogi stawiane firmom handlującym gazem ziemnym. Już w zeszłym roku wprowadzono wymóg, że wszystkie firmy importujące gaz muszą utrzymywać w magazynach odpowiednie zapasy. Wcześniej mniejsi importerzy byli z tego obowiązku zwolnieni. Doprowadziło to do ożywienia rynku gazu i pojawienia się na nim konkurencji. Na Towarowej Giełdzie Energii (TGE) handlowano gazem, coraz więcej firm samodzielnie importowało go na własne potrzeby albo kupowało u konkurentów PGNiG. Gaz zaczęły importować, i nim handlować, także państwowe koncerny z branży elektroenergetycznej, oferując go w pakiecie razem z prądem.
Z grubej rury
Gaz na zachodnioeuropejskich giełdach jest tańszy niż ten, który sprzedaje nasz państwowy gigant. Różnica była na tyle duża, że nawet po doliczeniu kosztów przesyłu interes się opłacał. W 2016 r. niezależni uczestnicy rynku gazowego zaspokoili 15 proc. potrzeb gazowych kraju. To się oczywiście nie mogło podobać szefom PGNiG ani ministrowi Naimskiemu, strategowi energetycznemu PiS.
Już zeszłoroczna ustawa była ciosem dla konkurentów państwowej firmy, ale minister uznał go za zbyt słaby. Stąd poprawka „w trybie odrębnym”. O co w niej chodzi? Otóż firmy, które importują gaz, muszą utrzymywać zapasy w zagranicznych magazynach, bo w polskich jest to trudne. Te bowiem są własnością Grupy PGNiG, która nie jest zainteresowana wspieraniem konkurencji. Oficjalnie nie odmawia, ale stawia warunki zaporowe.
Przechowywanie zapasów gazu podniosło koszty importu, a więc sprawiło, że stał się mniej konkurencyjny. Teraz dodatkowo zaostrzono przepisy dotyczące warunków, jakim musi sprostać importer gazu, który korzysta z zagranicznych magazynów. Musi np. zarezerwować sobie odpowiednią przepustowość połączeń gazociągowych na polskiej granicy. Kosztuje to niemało, bo państwowy Gaz-System słono sobie liczy za ten typ usług. Nowość polega jednak na tym, że o ile w zeszłym roku z zarezerwowanych rur można było korzystać do normalnej wymiany handlowej, o tyle teraz tego robić nie wolno. Rury mają czekać w pogotowiu, trzeba za nie płacić, ale wykorzystać można tylko wtedy, kiedy zostanie ogłoszony kryzys gazowy.
– I jeszcze trzeba przedstawić gwarancję, że gaz będzie dostępny „w każdych warunkach”. Nikt takiej gwarancji nie może udzielić. To ostatecznie zamknie polski rynek gazu, bo niezależni importerzy nie będą w stanie go sprowadzić. I o to chyba chodziło – tłumaczy Piotr Kasprzak, prezes Hermes Energy Group, polskiej spółki, jednej z największych wśród niezależnych importerów gazu.
Cena monopolu
Kiedy ustawa gazowa mknęła przez parlament, posłowie doszli do wniosku, że mimo wszystko warto zasięgnąć opinii szefów UOKiK i Urzędu Regulacji Energetyki. Były miażdżące. „Należy liczyć się z zarzutem ograniczania konkurencji, ograniczania wolności wykonywania działalności gospodarczej oraz prawa własności” – ostrzegał szef URE. Ocenił też, że efektem ustawy będzie „wzmocnienie pozycji przedsiębiorstwa zasiedziałego”, czyli PGNiG. Szef UOKiK zwrócił uwagę, że nowa ustawa spowoduje wzrost cen, bo faktycznym monopolistą znów będzie PGNiG.
Odczują to odbiorcy, zwłaszcza że jednocześnie wchodzi w życie uwolnienie cen gazu. Jedynie odbiorcy domowi będą do pewnego stopnia chronieni przez taryfy zatwierdzane przez prezesa URE. Oczywiście na większości parlamentarnej nie zrobiło to szczególnego wrażenia. Ustawa przeszła bezboleśnie. Eksperci PwC oceniają, że w jej efekcie za gaz zapłacimy dodatkowo ok. 600 mln zł rocznie.
Lex PGNiG gwarantuje dodatkowe zyski państwowemu koncernowi, który żyje z handlu rosyjskim gazem. Oficjalnie jednak nowe prawo ma nas bronić przed zmonopolizowaniem rynku przez gaz rosyjski, który niezależni importerzy sprowadzają z Zachodu.
– Nieustannie słyszymy deklaracje o „polskim hubie gazowym”, o tym, że nasz kraj stanie się europejskim centrum handlu gazem, że będziemy handlować paliwem amerykańskim i norweskim i w tym celu rozbudujemy Gazoport i zbudujemy gazociąg Baltic Pipe. W tym samym czasie zamykamy rynek i skazujemy go na monopol PGNiG – dziwi się jeden z menedżerów branży gazowej. Dodaje, że teraz cała nadzieja w Brukseli. Nowa ustawa tak dalece łamie reguły wspólnego rynku, dając pomoc publiczną dla PGNiG, że tego Komisja Europejska nam nie odpuści.
Zielona energia
W tym samym czasie, gdy uchwalano lex PGNiG, w Sejmie pojawił się inny projekt. To kolejna nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii (OZE), która zyskała już przydomek lex Energa. Projekt firmowany przez grupę posłów PiS, w Sejmie jest reprezentowany przez wiceministra energii. Te mistyfikacje to już proceduralna rutyna. W korytarzach sejmowych mówi się, że projekt narodził się w państwowym koncernie Energa. Spółka już wydała oświadczenie, że z radością wita nowelizację prawa o OZE.
I znów sprawa nie została szerzej zauważona, bo system zielonej energetyki osiągnął taki stopień zagmatwania, że nawet specjaliści się w nim gubią. W dużym skrócie: jakiś czas temu państwo postanowiło zachęcić inwestorów do stworzenia energetyki odnawialnej. To nasz obowiązek w ramach unijnego programu energetyczno-klimatycznego. Do 2020 r. 15 proc. prądu musimy uzyskiwać z zielonych źródeł. By skłonić do inwestycji, wprowadzono system tzw. zielonych certyfikatów. To rodzaj papierów wartościowych, którymi premiowani są producenci zielonej energii. Swój prąd sprzedają po cenach rynkowych, a jednocześnie za każdą wyprodukowaną megawatogodzinę (MWh) otrzymują zielony certyfikat. Sprzedając go, dostają ekstrapremię, która poprawia opłacalność inwestycji, a często służy spłacaniu kredytu zaciągniętego na budowę instalacji. Spora część tych inwestycji to elektrownie wiatrowe.
Do zakupu certyfikatów zobowiązane są spółki, zaopatrujące gospodarkę w prąd, w tym także nasze domy. Każdego roku muszą przekazać prezesowi URE odpowiednią liczbę zakupionych certyfikatów do umorzenia. Ich liczba stanowi określony procent sprzedanej energii (w tym roku ok. 15 proc.). Jeśli tego nie zrobią, budżet inkasuje od nich opłatę zastępczą (dziś ok. 300 zł/MWh).
Przez pierwsze lata mechanizm działał sprawnie, przyciągając dużych i małych inwestorów. Wielcy, także zagraniczni, stawiali duże kilkudziesięciomegawatowe farmy wiatrowe, mali zadowalali się czasem pojedynczymi wiatrakami. W sumie moc farm wiatrowych przekroczyła już 5 tys. MW. Ceny energii były atrakcyjne, a za zielony certyfikat można było dostać nawet 280 zł. Dziś na Towarowej Giełdzie Energii certyfikat kosztuje mniej niż 30 zł.
– Gdy prawo do zielonych certyfikatów przyznano konwencjonalnym elektrowniom stosującym technologię współspalania węgla z biomasą, ceny dramatycznie spadły. Paląc drewno i odpady rolne, bez większych inwestycji, państwowe koncerny energetyczne stały się ważnymi beneficjentami systemu wsparcia OZE. Zaczęły handlować własnymi certyfikatami wewnątrz swoich grup, ograniczając wolny handel na giełdzie – wyjaśnia Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.
Państwowe koncerny, stając się ważnym graczem na rynku OZE, zorientowały się, że popełniły błąd, zawierając kiedyś kontrakty z właścicielami dużych farm wiatrowych. Umowy dotyczyły zakupu energii i zielonych certyfikatów, określając sposób ustalania ich ceny. Punktem odniesienia najczęściej była opłata zastępcza. Nikt nie przewidywał, że za kilka lat ceny tak spadną. Dlatego postanowiono jakoś się z tego wyplątać. Próbowano wypowiadać umowy, a jeden z koncernów usiłował nawet doprowadzić do bankructwa spółki-córki, która była stroną kontraktu. To jednak doprowadziło do procesów sądowych.
Amerykańska firma Invenergy, właściciel farm wiatrowych, wytoczyła właśnie Tauronowi proces, w którym domaga się aż 1,2 mld zł. – Podjęliśmy się długoterminowej inwestycji w przekonaniu, że istnieje w Polsce porządek prawny, który chroni nasze inwestycje przed tego typu działaniami. Ten spór sądowy zweryfikuje nasze założenia, jakimi kierowaliśmy się, podejmując pierwotną decyzję inwestycyjną – komentuje Michael Polsky, prezes Invenergy.
Mamo, tato, ratujcie!
Nadzieją dla państwowych koncernów na uwolnienie z ciążących umów stało się lex Energa. Dlaczego właśnie Energa? Bo gdański koncern ma najwięcej kontraktów z producentami OZE. Lex Energa pozornie umów tych nie dotyczy. Zmienia jednak zasadę corocznego ustalania wysokości opłaty zastępczej, radykalnie ją obniżając. Zmiana prawa da Enerdze, i innym państwowym koncernom, pretekst do wypowiedzenia starych kontraktów.
„W Polsce jest 5–6 gigantycznych firm, które koncentrują się na obrocie energią elektryczną (…). Należą do Skarbu Państwa. I to są właśnie ci, którzy dysponują tymi kontraktami, do których muszą dzisiaj dopłacać. Mamo, tato, ratuj! Ratuj, bo zbankrutuję! No więc mama i tata ratuje” – komentował ironicznie w Senacie Maciej Bando, prezes URE.
Lex Energa jest kolejnym uderzeniem w branżę energetyki wiatrowej, której obecna władza obsesyjnie wręcz nie znosi. Niektórzy twierdzą, że ta niechęć to z miłości do węgla, inni, że branża OZE jest największym sektorem energetyki niezależnym od rządu i państwo chce go przejąć. Zagranicznych inwestorów usiłuje skłonić do wycofania się, co już się w dużym stopniu udało, a krajowych wziąć głodem.
W ubiegłym roku zaczęto wojnę z wiatrakami tak zaciętą, że teraz przyszła refleksja, czy nie poszliśmy za daleko. Jeśli wytniemy własną branżę OZE, nie spełnimy unijnego celu 2020 r., a wtedy będziemy musieli szukać kraju, który ten cel przekroczył i zgodzi się nam sprzedać część swojego wyniku. W efekcie tzw. transferu statystycznego będziemy finansować nie polskie, lecz niemieckie albo duńskie wiatraki. A jesteśmy na prostej drodze do tego, bo w 2016 r. 70 proc. elektrowni wiatrowych było deficytowych, wykręcając w sumie 3 mld zł strat.
Między imperium a dominium
To źle wróży też bankom, które kredytowały ich budowę. Bank Ochrony Środowiska stworzył już blisko 100 mln zł rezerwy na bankrutujące wiatraki. W kłopotach z tego powodu są też inne banki, zwłaszcza Alior. A trzeba pamiętać, że BOŚ i Alior to banki kontrolowane przez Skarb Państwa. Także EBOiR niepokoi się perspektywami spłat kredytów. Dlatego w sprawie lex Energa o litość prosili też bankowcy. Bez rezultatu.
– Tworzenie prawa pod oczekiwania konkretnych firm jest dlatego możliwe, że w Polsce nie ma jasnego rozgraniczenia między imperium a dominium państwa. Tworzenie prawa, działalność regulacyjna, czyli imperium, nie powinna się mieszać z kwestiami zarządzania spółkami, czyli dominium. Zresztą tego dominium mamy w Polsce zdecydowanie za dużo – przekonuje prof. Robert Gwiazdowski, prezes Warsaw Enterprise Institute.
Z danych OECD wynika, że mamy najbardziej upaństwowioną gospodarkę wśród krajów Unii Europejskiej. – Decyduje o tym nie tylko liczba państwowych przedsiębiorstw, ale także tych, które Skarb Państwa kontroluje, będąc mniejszościowym akcjonariuszem. W wielu przypadkach wymusza na nich decyzje ekonomicznie nieracjonalne, nie licząc się z interesem prywatnych akcjonariuszy – tłumaczy Jeremi Mordasewicz, ekspert Konfederacji Lewiatan i członek Rady Dialogu Społecznego. – Na przykład angażuje spółki energetyczne do programu finansowania państwowego górnictwa. Także wiele prywatnych przedsiębiorstw jest uzależnionych od państwa, które decyduje o tym, kto będzie realizował wielkie inwestycje. Przedsiębiorcy ci, jeśli nie chcą wypaść z rynku, muszą ze spokojem znosić, jak państwo faworyzuje swoje firmy.
„Mamo, tato, ratujcie!” – rozlega się dziś z wielu państwowych firm. Politycy są czuli na te wezwania. Zwłaszcza jeśli wołają menedżerowie z politycznego nadania, którzy dopiero sprawdzają się w biznesie. W końcu prezes Energi jeszcze niedawno był wójtem Pcimia. Państwo ma ten luksus, że jeśli reguły gry rynkowej nie sprzyjają jego firmom, może zmienić reguły. Może, na przykład, swojej firmie nadać monopol, jak obecny rząd, który zapewnił Poczcie Polskiej wyłączność w dziedzinie przesyłek sądowych.
Podobnym przywilejem zostanie obdarowana Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, która w myśl przygotowywanej ustawy o dokumentach publicznych ma otrzymać wyłączność na ich druk (dowody osobiste, paszporty, prawa jazdy itd.) i to z zapewnieniem „godziwego zysku”. Czego można chcieć więcej?
Uchwalenie ustawy, o której mówi się lex PWPW, choć wytwórnia zaprzecza, by ją współtworzyła, odwleka się, bo toczy się o nią wojna na górze (Morawiecki, Macierewicz, Błaszczak, Streżyńska). W przygotowaniu są kolejne ustawy, jak choćby ta o rynku mocy, która ma zapewnić finansowe wsparcie dla polskiego górnictwa i elektrowni węglowych. Za węglową moc będziemy płacić w rachunkach za prąd. Dlatego projekt nazywany już jest podatkiem węglowym. A będzie to po prostu lex Polska Grupa Górnicza.