Niewielka książeczka Witolda Beresia zrodziła się z wielkiego bólu. Z bólu moralnego i bólu choroby całkiem fizycznej, która niespodziewanie dopadła autora. Ból moralny zapętlił się z fizycznym. Ale cierpienie nie poszło na marne. Z tego zakleszczenia powstały zapiski szpitalne o chorobie trawiącej polski „statek głupców”. Objawy pokazał Usnarz, gdzie między mundurowymi kordonami utknęła grupa ludzi pragnących dotrzeć do strefy bezpieczeństwa, wolności i względnego dobrostanu. Wierzyli, że znajdą ją w Europie. Nie wiedzieli, na jakie ryzyko się porwali. Jak trudna i niebezpieczna jest droga do Europy dla takich „bieżeńców”. Prócz przeszkód fizycznych – lasy, bagna, zimne jesienne noce, płoty, kłęby kolczastego drutu – dojmująca samotność. A w końcu obojętność i niechęć względem „obcych”, „innych”, „nie-naszych”. Nie u wszystkich, z którymi los ich styka, ale u dostatecznie wielu, by zaczęło być im naprawdę ciężko.
Czytaj też: W Usnarzu Górnym bez zmian. Czyli beznadziejnie
Zapiski obejmują dwa tygodnie szpitalnego epizodu autora: od końca sierpnia do połowy września. Gdyby notował swe myśli i emocje dalej, właściwie nie miałby chyba wiele do dodania. Do końca października musiałby zapłakać nad „dziećmi z Michałowa” i nad kolejnymi martwymi znajdowanymi w lasach przy granicy hańby. I odnotować kolejne przykłady, że jednak nie wszystkim Polakom „patrzącym na Usnarz” jest ta hańba graniczna obojętna. Miałby dodatkowe powody, by – jak czyni to w książkowej dedykacji – złożyć hołd wszystkim „walczącym o prawa człowieka i obywatela”. Nie muszą znać słów Marka Edelmana, że „nie wolno być obojętnym wobec zła”, by okazywać ludzkie uczucia i zachować się przyzwoicie.
Hańba graniczna jest nie tylko lustrem, w którym dziś mogą się przejrzeć polscy obywatele. Jest też testem dla państwa i społeczeństwa. Witold Bereś pokazuje, że państwo i społeczeństwo (ta jego część, która popiera „twardy” kurs obecnej władzy wobec migrantów) test oblało. W szpitalnym pokoju, gdzie pisze, ma telewizor, a w nim tylko telewizję reżimową i programy religijne. Ale jest jeszcze internet, błogosławione dzieło twórców Google′a. Konfrontuje przekazy i newsy z rzeczywistością. Usnarz, Afganistan – tak daleko od szpitala w Krakowie, a tak blisko, gdy nie jest nam obojętne, że dzieje się zło.
Autor, jak wielu z nas, ludzi jego pokolenia i środowiska (od prasy podziemnej przez „Tygodnik Powszechny” do pisania własnych książek), staje przed pytaniem: czy naprawdę tacy jesteśmy? Czy niczego nas nie nauczyła nasza historia? Czy ksenofobię wyssaliśmy z mlekiem matki? Czy mamy gdzieś prawa człowieka i obywatela, kamień węgielny świata zachodniego, do którego tak wielu z nas tęskniło i uciekało za komuny? Z tym pytaniem Witold Bereś wiąże swoje uwagi o sprawie Zbąszynia, gdzie sanacyjna Polska trzymała polskich Żydów wydalonych z hitlerowskich Niemiec u progu katastrofy wrześniowej. I z dzisiejszą postawą Unii Europejskiej wobec polityki obozu Kaczyńskiego: „Więc uderz, Europo. Nie odpuszczaj wierności naszym wspólnym źródłom”.
Apeluje też, przecież jest dziennikarzem, do „resztki wolnych mediów” w Polsce, by nie bały się nazywać złych rzeczy po imieniu i „nie chowały się za symetryzmem opinii”. Ale w ostatecznym rozrachunku chodzi mu o nas, obywateli i wyborców. Bo grozi nam, że nie reagując na hańbę graniczną i całe zło z niej zrodzone, sami zapiszemy się w księdze hańby. Powiecie, że to emocje? Niech będzie, ale w słusznej sprawie. Godnej i sprawiedliwej: trzeba wyskoczyć ze statku głupców, nim się roztrzaska o mur, który budujemy w sobie.
Witold Bereś, Statek głupców. Biedni Polacy patrzą na Usnarz, Austeria, Kraków-Budapeszt-Syrakuzy 2021, s. 96
Czytaj też: Mury nie uchronią przed Putinem i Łukaszenką. Ani przed wojną