Shein wycofuje z oferty lalki erotyczne. „Wyglądały jak dzieci”. To tylko wierzchołek góry lodowej
W minioną sobotę DGCCRF (czyli francuski odpowiednik UOKiK-u) oskarżył Shein o sprzedaż „erotycznych lalek o dziecięcym wyglądzie”. W oświadczeniu urzędu czytamy, że „ich opis i kategoryzacja na stronie nie pozostawiają wątpliwości co do pedofilskiego charakteru”.
Skandal wybuchł w najgorszym możliwym momencie, tuż przed zaplanowanym otwarciem pierwszego stacjonarnego sklepu marki (działającej dotychczas wyłącznie online) w – o ironio! – słynnym domu towarowym BHV Marais w centrum Paryża. Co prawda placówkę rzeczywiście oddano do użytku, ale nie obyło się bez protestów: media znad Sekwany obiegły zdjęcia stojących przed wejściem aktywistów, którzy trzymali w rękach transparenty: „Shein jest współwinny wykorzystywaniu seksualnemu dzieci” oraz „Wstydź się, Shein”.
Shein: „zero tolerancji dla pedofilii”
Odpowiedź firmy była błyskawiczna: natychmiast po komunikacie DGCCRF zdjęła ona z cyfrowych witryn problematyczne lalki, a po weekendzie ogłosiła, że wycofuje ze swojego asortymentu wszystkie zabawki dla dorosłych. W rozmowie z BBC rzecznik Shein przeprosił i zapowiedział, że wewnętrzny zespół ponoć „zbada, w jaki sposób [kwestionowane produkty – dop. red.] obeszły procedury kontrolne”. Platforma gorliwie zapewnia ponadto o „polityce zera tolerancji dla treści pedofilskich”.
Głos zabrał nawet jej prezes Donald Tang, który w rozmowie z dziennikarzami oświadczył górnolotnie, że „walka z wykorzystywaniem dzieci nie podlega negocjacjom”. Dyskretnie przypomniał także, że dzieciopodobne lalki pochodziły od zewnętrznych sprzedawców (którzy, obiecał, w przyszłości będą podlegać surowszej kontroli).
Zdecydowana reakcja Shein nie zaskakuje, gdy uzmysłowimy sobie, że zabawki erotyczne to raptem promil jego wpływów, wyceniana na 30 mld dol. platforma zarabia przede wszystkim na sprzedaży ubrań i akcesoriów modowych. Tymczasem w związku ze skargą DGCCRF minister finansów Roland Lescure zagroził firmie całkowitym zamknięciem dostępu do francuskiego rynku. Dodajmy, że – według cytowanych przez Reuters danych GlobalData – Francja odpowiada za nieco ponad pięć procent transakcji zawieranych na platformie, plasując się nieco za Wielką Brytanią (6 proc.) i Niemcami (6,6 proc.). Prawdziwym hitem Shein jest jednak w USA, które odpowiadają za niemal co trzeci zakup.
Chińska platforma to istotny gracz także w Polsce. Z lutowego badania Kondo&Partners Consulting dowiadujemy się, że zakupy robi za jej pośrednictwem co dziesiąty Polak. W raporcie czytamy, że kluczowy wpływ na nasze decyzje zakupowe ma cena (26 proc. wskazań), za którą plasują się jakość (21 proc.) i trwałość (18 proc.) produktów; tymczasem asortyment Shein jest może i licho wykonany, ale najtańszy.
10 tys. nowych rzeczy dziennie
Moloch bezwzględnie wykorzystuje przewagi chińskiej gospodarki (i zachodni konsumpcjonizm), by zadusić konkurencję rodem z UE czy USA. Codziennie jego oferta rozrasta się o przynajmniej 2 tys. (niektóre źródła mówią nawet o 10 tys.) nowych przedmiotów. W tym samym czasie Zara, do niedawna wizytówka fast fashion, wprowadza ich „zaledwie” 50.
Chińczycy wynieśli „szybką modę” na zupełnie nowy poziom (do opisu ich działalności używa się często określenia ultra fast fashion), tworząc ekosystem, w którym ubrania mogą trafić do sprzedaży w ponad 150 krajach na kilka dni od ich zaprojektowania. W dodatku często nie tyle „reagują” na mody, ile je wyprzedzają. Chcąc przewidzieć trend zawczasu, firma wykorzystuje dane pozyskane z Facebooka, Instagrama, Pinteresta czy TikToka, którymi karmi algorytmy sztucznej inteligencji. Następnie zleca produkcję rozsianym po Chinach szwalniom, a jeśli nowy wzór chwyci – błyskawicznie rusza z masową produkcją.
Ultraszybka moda to jednak ogromne zużycie wody i energii. Dodatkowo z racji kiepskiego wykonania asortyment szybko trafia do koszy, generując co roku setki ton odpadów tekstylnych. Na tym lista przewin Shein bynajmniej się nie kończy, korporacja jest regularnie oskarżana o unikanie płacenia podatków, nieuczciwe praktyki biznesowe oraz wyzysk pracowników (których zatrudnia łącznie 16 tys.).
Spółka niespecjalnie się tym przejmuje, niewiele sobie robi także z zarzutów o łamanie praw autorskich do oferowanych przez siebie wzorów czy fasonów – w ostatnich latach o plagiat oskarżały ją m.in. H&M i Zara (ogółem firmy odzieżowe i projektanci wytoczyli Chińczykom ponad 90 procesów!). Kradzież własności intelektualnej jest niejako wpisana w DNA Shein, który w 2008 r. zaczynał jako internetowy sklep z podrabianymi sukniami ślubnymi.
Działalność Shein budzi na Zachodzie wątpliwości, koncern sporo inwestuje więc w pozyskanie znanych w sieci influencerów, których zatrudnia jako ambasadorów marki, a nawet zaprasza do swoich fabryk. Obrońcy Shein podnoszą, że demokratyzuje dostęp do mody, współpracuje z mało znanymi (często rodzinnymi) szwalniami oraz młodymi projektantami, którzy nie mogliby zarabiać na swoich projektach gdzie indziej.
Francuska riposta
Tylko w tym roku Francja ukarała giganta dwukrotnie. 150 mln euro firma musiała zapłacić w wyniku postępowania CNIL (a więc urzędu ochrony danych osobowych), które wykazało, że naruszała ona przepisy RODO. Nie pytała użytkowników o dostęp do cookies (czyli danych nt. naszej aktywności w sieci, wykorzystywanych przede wszystkim w celach marketingowych). Kolejnych 40 mln gigant musi uiścić za stosowanie praktyk wprowadzających w błąd (m.in. poprzez rzekome „obniżki cen”, które obniżkami wcale nie były) oraz tzw. greenwashing.
Pozostałe kraje Unii reagują na działalność koncernu niemrawo, choć klimat wokół niego powoli się zmienia. W czerwcu Europejska Organizacja Konsumentów (BEUC) wysłała skargę do Komisji Europejskiej, w której oskarża Shein o stosowanie tzw. ciemnych wzorców (ang. dark patterns), czyli np. confirm-shamingu (wywoływanie poczucia winy u użytkownika, który nie chce sfinalizować zakupu) czy naggingu (natarczywego ponawiania komunikatów). W jej ocenie Chińczycy naruszają w ten sposób unijne dyrektywy i rozporządzenia.
Po skandalu z erotycznymi lalkami sprawa nabrała przyspieszenia: francuski rząd przesłał list do wiceprzewodniczącej KE Henny Virkkunen, w którym apeluje o wszczęcie dochodzenia nt. działalności Shein. Jak twierdzi ministerstwo finansów, może ona naruszać m.in. unijne rozporządzenie DSA (przede wszystkim w kontekście ochrony nieletnich, zwalczania nielegalnych treści i transparentności zakupów).
Paryż sugeruje również, by do czasu jego zakończenia Unia „w pełni skorzystała ze swoich prerogatyw, łącznie z przyjęciem środków tymczasowych przeciw platformie”. Wszystko wskazuje zresztą na to, że Francuzi dadzą Europie przykład: mimo publicznych kajań przedstawicieli Shein ministerstwo poinformowało w środę, że nadal zamierza ograniczyć Chińczykom dostęp do francuskiego rynku. Resort tłumaczy, że w ofercie Shein odnaleziono nie tylko nielegalne sekszabawki, ale także „dużą liczbę” broni „klasy A” (obejmującej m.in. noże, maczety i broń palną). A to, niewykluczone, wierzchołek góry lodowej.
Francuskie powiedzenie: À malin, malin et demi, możemy przetłumaczyć jako: „zawsze znajdzie się większy spryciarz”. Choć w ostatnich latach chińskie potęgi e-commerce kpiły sobie z prawa własności intelektualnej, zachodnich standardów pracy czy europejskich reguł reklamy w internecie, Francja wydaje się zdeterminowana, by w końcu utemperować ich samowolkę. Pytanie tylko, czy ospała Unia nadąży za Shein, Temu czy AliExpressem, które słyną przecież przede wszystkim z szybkości adaptowania się do nowych reguł.