Grecy mają dość. Boją się powtórki 2015 r. i nie chcą do niej dopuścić.
Każdy znajdzie tu dla siebie jakiś przejmujący obraz. Rodziny tysiącami koczujące na granicy turecko-greckiej albo biegnące ku zasiekom z drutu kolczastego, próbujące ciągnąć walizki, których kółka grzęzną w błocie. Mniejsze i większe dzieci – na rękach rodziców, bawiące się na przygranicznym śmietnisku albo z ciekawością wczepione w graniczne płoty. Wypakowana zziębniętymi ludźmi dmuchana łódeczka, której przeklinający mężczyźni brutalnie nie pozwalają przybić do portowego nabrzeża na Lesbos. Pontony ostrzeliwane na postrach przez grecką straż przybrzeżną, odpychane bosakami albo zmuszane do zawrócenia przez fale, które wzbudzane są przez bliskie przepływy okrętów pograniczników. A to wszystko w oparach gazu łzawiącego, przy kanonadzie granatów hukowych, gumowych kul i prawdopodobnie ostrej amunicji.
Podczas poprzedniego kryzysu imigracyjnego, cztery lata temu, Grecy nieśli pomoc, karmili i ubierali przybyszów, wyławiali ich z morza i życzyli szczęścia w drodze na zamożny europejski Zachód. Teraz przepędzają organizacje pozarządowe próbujące ratować migrantów. Na Lesbos – 10 km od wybrzeża Turcji, która na początku marca pozwoliła wyjechać chętnym, zwłaszcza uchodźcom i migrantom zarobkowym do Unii Europejskiej (niech idą, dokąd chcą, powtarza turecki prezydent) – pobito niemieckiego dziennikarza, zarzucano mu wspieranie przypływających. Rząd skierował na wyspy na Morzu Egejskim dodatkowe wojska, arcybiskup Aten nawiedził szeregi z błogosławieństwem. Także mieszkańcy biorą sprawy w swoje ręce. Organizują się w milicje, stawiają własne blokady na trasach do ośrodków dla uchodźców z zamiarem wyłapywania obcych.
Różnica między sytuacją sprzed pięciu lat a obecną jest taka, że wtedy wydarzenia toczyły się raczej spontanicznie. Dziś wyglądają na zaaranżowane, wynikają z wyrachowania przywódców państw uwikłanych w wojnę w Syrii. Grecja wciąż odczuwa skutki poprzedniego przemarszu i napływu tych, którzy przybyli po 2015 r. Wielu z przybyszów nie jedzie dalej do Europy, na Lesbos w ośrodku zaprojektowanym dla trzech tysięcy osób mieszka ponad pięć razy więcej. Więc gdy teraz Turcja otworzyła swoje granice – tym szantażem chce m.in. wymusić od Europy więcej pieniędzy dla 3,5 mln Syryjczyków przebywających na jej terytorium – centroprawicowemu rządowi w Atenach łatwiej było postawić szczelny kordon.
Premier Kyriákos Mitsotákis o Turcji mówi, że stała się oficjalnie przemytnikiem ludzi, że instrumentalnie traktuje desperatów, wykorzystuje ich do realizacji własnych celów geopolitycznych. Oskarża ją o odwracanie uwagi od okropnej sytuacji w Syrii, której Turcja jest współautorem. Twierdzi, że migranci wcale nie pochodzą z Idlibu, syryjskiego miasta, gdzie toczyły się ciężkie walki, a zebrani na granicy od dłuższego czasu przebywali w Turcji. Władze greckie w pierwszym tygodniu marca udaremniły 38 tys. prób nielegalnego przekroczenia. Z 268 aresztowanych osób kilka pochodziło z Syrii, w większości zatrzymano obywateli Afganistanu i Pakistanu, zatem nie tylko uchodźców. Co tylko dodaje animuszu greckim i europejskim ruchom nacjonalistycznym, ich przedstawiciele już są na miejscu, by bronić kontynentu.
Konsekwencji kryzysu migracyjnego obawia się 83 proc. przepytanych ostatnio Greków (62 proc. obawia się bardzo), 76 proc. popiera odpowiedź rządu. Pytano też o koronawirusa – akurat jego boi się według sondaży raptem 42 proc. obywateli. Na partię premiera zagłosowałoby 39 proc. wyborców, kolejna jest lewicowa Syriza, z 14 pkt proc. mniej. Mitsotákis mówi o sytuacji zagrażającej bezpieczeństwu narodowemu. Wysoki komisarz ONZ ds. uchodźców upomniał jego rząd, że decyzja o deportacji każdego nowego migranta i wstrzymanie rozpatrywania wniosków o azyl – na razie na miesiąc – łamie konwencję genewską o statusie uchodźców i prawo europejskie.
Greckie władze domagają się za to, by Unia je wsparła. Ale na razie reszta unijnych państw zdaje się oddychać z ulgą, jakby liczyły, że sprawa rozegra się na unijnych kresach. Tym razem, inaczej niż pięć lat temu, granica wspólnoty ma być wzmocniona (w zasieki, strażników i gaz łzawiący). Przewodnicząca Komisji Europejskiej, wizytując Ateny i pogranicze, chwaliła Grecję za bycie tarczą Europy. Obiecała 700 mln euro, z czego 350 mln na wzmocnienie greckiej granicy. Frontex, europejska agencja graniczna, wysyła posiłki, w tym okręty, łodzie patrolowe, helikoptery, setki strażników. Postawienie bariery i próba przenegocjowania z prezydentem Recepem Tayyipem Erdoğanem nowych zasad – za ile Turcja zechce otoczyć opieką przebywających tam Syryjczyków, to wszystko, na co stać Unię.
Ten kryzys jak mało który demonstruje unijną bezradność w zderzeniu z przywódcami, którzy są przekonani, że w stosunkach międzynarodowych liczą się jedynie siła i rozszerzanie stref wpływów. Według tego paradygmatu w Syrii działają Turcja Erdoğana, chroniąca swoich sprzymierzeńców w Idlibie, i Rosja Władimira Putina, wspierająca syryjskie siły rządowe, atakujące idlibskich rebeliantów. Erdoğan i Putin ustalili 5 marca zawieszenie broni, od jego trwałości będzie zależeć przyszłość syryjskich cywilów gotowych do ucieczki do Turcji. A stamtąd – dokąd?