Nazwisko Trumpa obok Kennedy’ego to świętokradztwo. Patologiczny narcyz stawia sobie kolejne pomniki
Trump obok Kennedy’ego to świętokradztwo. Patologiczny narcyz stawia sobie kolejne pomniki
Kiedy zdaje się, że Donald Trump pobił już wszelkie rekordy kompromitacji i ośmieszania siebie i swego prezydenckiego urzędu, okazuje się wciąż, że do szczytu – czy raczej dna – najwyraźniej jeszcze daleko. W czwartek nowo powołana przez niego rada The John F. Kennedy Center of Performing Arts w Waszyngtonie zmieniła jego nazwę na The Donald Trump and The John F. Kennedy Center of Performing Arts. W piątek nazwisko obecnego prezydenta pojawiło się już na szyldzie ośrodka, najważniejszej placówki kulturalnej w stolicy USA. Mamy do czynienia z eskalacją chorobliwej megalomanii Trumpa. Dotychczas żaden amerykański prezydent nie budował sobie pomnika za życia, a już na pewno nie podczas urzędowania w Białym Domu.
Czytaj także: Jak Trump w rok odsunął sojuszników i zjednoczył wrogów. W czterech punktach
Trump prawdopodobnie, jak to ma w zwyczaju, naruszył prawo, o czym wspomniał lider demokratycznej mniejszości w Izbie Reprezentantów Hakim Jefries, mówiąc, że tylko Kongres może zmienić nazwę Centrum Kennedy’ego. To wszakże instytucja państwowa, więc niewykluczone, że prawnicy Białego Domu będą argumentować, że prezydent, głowa państwa, mógł go przemianować, jak mu się podobało. Prawne niuanse nie są tu jednak najważniejsze. Budynek Centrum jest siedzibą waszyngtońskiej opery i baletu, stołecznej filharmonii i służy pomieszczeniami dla przedstawień teatralnych, ale kiedy otwierano go w 1971 r., ogłoszono, że będzie „pomnikiem J.F. Kennedy’ego”, zamordowanego prezydenta, kombatanta II wojny światowej, którego charyzma stała się inspiracją dla milionów Amerykanów. Teraz do szyldu centrum dodano nazwisko prezydenta, który zasłużył się dotąd głównie podsycaniem wzajemnej nienawiści dwóch skłóconych obozów politycznych, przyspieszaniem oligarchizacji kraju, a na arenie światowej niszczeniem sojuszu z demokracjami w Europie i flirtem z bandyckim reżimem Rosji. Prezydenta, który w dodatku, korzystając ze swych rodzinnych znajomości, czterokrotnie wymigał się od służby w wojsku. Zmianę nazwy prestiżowego ośrodka określa się jako świętokradztwo. Święte słowa.
Nie tylko Centrum Kennedy’ego
Najnowszy wyczyn Trumpa to tylko kolejny przykład jego patologicznego narcyzmu. W Białym Domu, w pobliżu Pokoju Owalnego, pod wiszącymi wzdłuż tzw. Walk of Fame (Promenada Sławy) portretami poprzednich prezydentów pojawiły w ostatnich dniach tablice z nowymi objaśnieniami. Pod podobizną Joe Bidena widnieje m.in. zdanie, że „sleepy Joe” (śpiący Józio) był „najgorszym prezydentem w historii” Ameryki. Portret Baracka Obamy opatrzono informacją, że był tak „radykalny”, że żaden inny prezydent „nie podzielił tak ostro Ameryki”. Pod fotografią Ronalda Reagana czytamy, że on i Donald Trump „bardzo się wzajemnie cenili”.
Innymi słowy, pod portretami prezydentów nie ma rzetelnej, poważnej informacji dla zwiedzających, tylko felietony z tendencyjnymi lub ewidentnie fałszywymi ocenami bezpośrednich poprzedników Trumpa, które powtarza on przy każdej okazji na wiecach albo spotkaniach z dziennikarzami. Uważa najwidoczniej, że Biały Dom to jego prywatna posiadłość, a nie „Dom Ludu”, jak tradycyjnie nazywano prezydencką rezydencję na 1600 Pensylvania Avenue.
Jeżeli za trzy lata wybory wygra kandydat Partii Demokratycznej, skandaliczne tablice zapewne znikną, podobnie jak nowy, żenujący szyld na Centrum Kennedy’ego. Dopiero jednak za trzy lata, więc przez ten czas zwiedzający Biały Dom goście będą poddawani praniu mózgów. A jeśli następcą Trumpa zostanie Republikanin, nie ma gwarancji, że usunie ślady jego propagandy.
Czytaj także: Trump kontratakuje w prime time. To była mikstura propagandy i przeinaczeń
Odrażająca strona Trumpa
Przypomnijmy na dodatek, że prezydent popisał się ostatnio czymś jeszcze, co pozostanie w annałach jego hańby. Po tragicznej śmierci Roba Reinera i jego żony napisał na Truth Social, a potem powtórzył dla mediów, że go nie lubił i że zamordowany reżyser „cierpiał na syndrom obsesji Trumpa”. Inaczej mówiąc, sam jest sobie winien, że stracił życie.
Jeżeli reakcje na tego rodzaju zachowania Trumpa w USA nie wyrażały na ogół naturalnego, zdawałoby się, przy takich okazjach szoku i oburzenia, to tylko dlatego, że nie pierwszy raz pokazał się z takiej właśnie odrażającej strony. Przypomnijmy choćby jego werbalną napaść na republikańskiego senatora Johna McCaina, bohatera wojny w Wietnamie, więzionego i torturowanego cztery lata przez Vietcong. Trump powiedział, że McCain był bohaterem, „bo dał się wziąć do niewoli” – a on woli takich, którzy „nie dają się złapać”.
Himalaje małostkowości i mściwości Trumpa nie muszą nas interesować jako przypadek psychologiczny. Takie patologiczne przykłady się zdarzają, chociaż kto by pomyślał, że reprezentujące je indywiduum obejmie władzę w najważniejszym, bo najpotężniejszym wciąż kraju świata. Ważniejszym, bardziej zasługującym na refleksję problemem jest to, dlaczego głosowało na niego pół Ameryki, a obecne polityczne elity Partii Republikańskiej dyskretnie – poza jednostkowymi wyjątkami – milczą na temat jego najnowszych wyczynów. Kult jednostki w amerykańskim wydaniu w tych kręgach kwitnie.