Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Historia

Jak żyli cywile podczas powstania warszawskiego? Niepublikowane wspomnienia

Basia Kaczmarczyk (obecnie Koszewska) w salonie domu przy ul. Drużbackiej w 1943/44 r. Basia Kaczmarczyk (obecnie Koszewska) w salonie domu przy ul. Drużbackiej w 1943/44 r. Zdjęcia rodziny Kaczmarczyków / Archiwum prywatne
Pamiętam wyprawy mamy po żywność, co zawsze wiązało się z dużym niebezpieczeństwem. Jakieś gotowanie było możliwe tylko czasami, przerywane bombardowaniem. Studnie były pod ostrzałem snajperów.

W sierpniu 1944 r. miałam 14 lat. Mieszkałam z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi (osiem i dziewięć lat) na ul. Drużbackiej w kolonii domków jednorodzinnych i dwurodzinnych, która mieściła się między pl. Lelewela od południa i ul. Potocką od północy – na granicy między Żoliborzem a Marymontem. Nasze domki były jednopiętrowe, otoczone ogródkami, było więc dużo zieleni i wolnego miejsca. Taki układ przestrzenny jest typowy dla całego Żoliborza – miało to potem istotny wpływ na charakter walk w tej dzielnicy, pozwalało na duże rozproszenie walczących.

Przed powstaniem byłam uczennicą szkoły Sióstr Zmartwychwstanek na ul. Krasińskiego, ok. 15 minut od domu. Nasza szkoła formalnie nosiła nazwę krawieckiej, a naprawdę uczyłyśmy się też przedmiotów, które były w programie szkoły średniej – gimnazjum. Uczyłyśmy się polskiego, historii, geografii itp., to było tzw. tajne nauczanie. Na ławkach zawsze miałyśmy rozłożone szycie, na wszelki wypadek, gdyby była rewizja. Notatki z lekcji zapisywałyśmy specjalnymi rysikami na tabliczkach, aby można je było zniszczyć.

W czasie powstania byłam jeszcze za młoda, aby brać w nim czynny udział, ale miałam koleżanki w wieku 15–16 lat, które były łączniczkami. Mój sąsiad, 16-letni Włodek, był już żołnierzem, do powstania zgłosił się w czasie walki. Przeżyliśmy całe dwa miesiące powstania; od pierwszego dnia do 30 września (kapitulacja była 2 października), a więc właściwie do końca, kiedy zostaliśmy wygnani przez Niemców do obozu w Pruszkowie, a potem w nieznane.

Tuż przed godziną „W”

Pamiętam dobrze ten dzień, bo byłam w ogródku i rozmawiałam z kolegą z sąsiedztwa – była bardzo ładna pogoda. Nagle, ok. godz. 14:30, usłyszeliśmy jakieś strzały – najpierw gdzieś dalej, potem bliżej, i znów dalej, i znów bliżej. Było to bardzo dziwne, bo nie skończyło się po pierwszym czy drugim strzale (co w czasie okupacji się zdarzało).

W naszym ogródku udało się ukryć kilku powstańcom, którzy brali udział w akcji przy ul. Suzina (opisanej w literaturze o powstaniu na Żoliborzu). To nas przeraziło, mama szybko zawołała mnie do domu – nie wiedzieliśmy, co się stało. Zrobił się dziwny ruch. Sporo osób biegło to w jedną, to w drugą stronę, głównie młodych. Ktoś powiedział, że jest jakaś akcja naszych i walka gdzieś w okolicach ul. Suzina i Krasińskiego. Było tam kino i kotłownia. Nie było to daleko od nas, chodziłam nieraz tamtędy do szkoły.

Potem były strzały z różnych stron, już było widać, że przebiegają nasi żołnierze – z bronią na wierzchu i opaskami biało-czerwonymi – i że w różnych miejscach coś się dzieje. Ktoś wołał o pomoc, były już też pierwsze ofiary, ranni i zabici. Nasz sąsiad lekarz pobiegł z pomocą, czekaliśmy, czy się to uspokoi. Nie uspokoiło się, chociaż chwilami była dziwna cisza.

Potem ok. godz. 17 rozpoczęły się już regularne walki, bo to była planowana godz. „W”, która miała oznaczać początek powstania. Dla mnie i dla Żoliborza rozpoczęło się o dwie godziny wcześniej.

Ogród na Drużbackiej w 1943 r. Mama Danuta i trójka dzieci: Wiesiek, Zbyszek i Basia oraz królikiZdjęcia rodziny Kaczmarczyków/Archiwum prywatneOgród na Drużbackiej w 1943 r. Mama Danuta i trójka dzieci: Wiesiek, Zbyszek i Basia oraz króliki

Radość i duma. „Powstanie potrwa trzy dni”

Na początek wszystkich ogarnęła wielka radość i wręcz duma, że nareszcie Niemców wyrzuci się z Warszawy i przyjdzie wolność. Mówiono, że to wszystko będzie trwało najwyżej trzy dni – potem tydzień, potem dwa tygodnie, a potem to już były inne myśli. Ale na początku nikt nie sądził, że może to trwać aż dwa miesiące – i tak się skończyć.

Do naszego domu wpadali młodzi powstańcy – tata był nauczycielem, znał niektórych z nich. Przynieśli wiele wiadomości, okazało się, że chłopcy, czyli powstańcy, zostali zaskoczeni przez Niemców, gdy pobierali broń właśnie w kotłowni przy ul. Suzina – i tam padły pierwsze strzały i były ofiary. Chłopcy rozbiegli się w różne strony, także w naszą okolicę, która okazała się niestety bardzo niebezpieczna ze względu na bliskość silnych ośrodków niemieckich.

Tak wyglądał mój pierwszy dzień powstania. Był lęk i radość, że skończy się okupacja i będzie wolność, oraz duma, że walczymy z Niemcami.

Ostrzał i bombardowania. „Krowa”, „szafa”, sztukasy

Głównym ośrodkiem, w którym byli skupieni Niemcy w mojej części Żoliborza, były koszary niemieckie w tzw. szkole gazowej, mieszczącej się przy ul. Gdańskiej. Tuż obok był kościółek pod wezwaniem NMP Królowej Polski, gdzie proboszczem był ksiądz marianin Zygmunt Trószyński, ps. „Alkazar”, kapelan zgrupowania „Żywiciela” – wielka postać z okresu okupacji i powstania.

Z tego miejsca Niemcy mieli doskonałe pole widzenia do ostrzału dużego terenu. Było bardzo dużo ofiar zarówno wśród powstańców, jak i ludności cywilnej. Ginęły też sanitariuszki, które ratowały rannych – symbol czerwonego krzyża nie bronił. Groźne były też niemieckie forty na Marymonckiej i w parku Żeromskiego przy pl. Wilsona. Powstańcy przeprowadzili wiele akcji, aby je zdobyć. Walki były ciężkie.

Bardzo niebezpieczny był ostrzał z kolejowego działa jeżdżącego po torach Dworca Gdańskiego – co zupełnie oddzielało Żoliborz od Śródmieścia. Działo to strzelało pociskami wielkiego kalibru i z wielką siłą niszczycielską. Potocznie nazywano je „krową”. Bardzo baliśmy się też działa wypuszczającego naraz wiele pocisków. Z powodu charakterystycznego dźwięku przy wypuszczaniu pocisków, jakby ktoś przesuwał meble, nazywaliśmy je „szafą”. Na Żoliborzu wywołało bardzo dużo zniszczeń.

Dobrze pamiętam ten straszny dźwięk (to „szuranie” powtarzało się kilkakrotne) i czekanie, czy trafi w nas, czy padnie gdzieś dalej. W nasz dom pocisk trafił i zrobił wielką wyrwę – ale było to już po naszym wyjściu (o czym będzie dalej) i nic nam się nie stało.

Innym dźwiękiem, który mi pozostał w uszach na wiele, wiele lat, były pikujące samoloty, które nas bombardowały; niemieckie sztukasy. Najpierw był szum lecących samolotów, potem przerażający świst przy obniżaniu lotu i wreszcie huk – straszny – i czekanie, czy bomba trafi w nas, czy gdzieś dalej, gdzie? I wreszcie pamiętam świst przelatującej kuli karabinowej – to na wolnym powietrzu. Jeśli świst się usłyszało, to już był oddech, bo to znaczyło, że kulka przeleciała obok. I już jest bezpiecznie. Często to słyszałam.

Niebezpieczne wyprawy po żywność i wodę

W pierwszym okresie powstania naszej okolicy jeszcze nie opanowali Niemcy. Był to teren wolny, powstańczy. Była euforia, wielkie nadzieje i wielka odwaga naszych dziewcząt i chłopców. Na początku przebywaliśmy w naszym mieszkaniu na Drużbackiej. Potem, gdy Niemcy zdobywali nasz teren, musieliśmy wraz z innymi cywilami i powstańcami uciekać i do końca powstania zostaliśmy na ul. Krechowieckiej 6, w piwnicach obcych ludzi.

Na początku przebywaliśmy jeszcze normalnie w mieszkaniu, ale dość szybko rodzice i sąsiedzi urządzili stałe miejsce pobytu w piwnicach. Były tam łóżka i najbardziej potrzebne rzeczy. Nasze warunki bytowania, gdy byliśmy w domu, były omalże komfortowe w porównaniu z późniejszymi. Piwnice były duże i widne, jedna z nich była pralnią z kuchnią na węgiel, można było z niej korzystać.

Na początku do piwnicy schodziliśmy tylko w chwilach bezpośredniego zagrożenia, gdy walki były gdzieś bliżej – potem było odwrotnie, na stałe mieszkaliśmy w piwnicach, a do mieszkania i na dwór tylko wychodziliśmy na krótko. Gdy zaczął się ostrzał z „szaf”, uciekaliśmy szybko do piwnic. Gdy nasiliły się bombardowania, pobyt w piwnicy stał się normalnością. Bardzo się bałam nalotów i „szaf”. W najbliższe nam domy bomby nie trafiły, ale jak się okazało potem, na Żoliborzu padło wiele bomb i były duże straty.

Pamiętam wyprawy mamy po żywność, co zawsze wiązało się z dużym niebezpieczeństwem. Gdy zdobyto na Marymoncie olejarnię, olej sprawiedliwie rozdzielono, mama przyniosła trochę w garnku do domu. Robiła z nim zupę, zagotowaną mąkę z olejem, a może tylko zagrzaną, było to okropne, pamiętam, że tę potrawę nazwałam „kindybał” – przyjęła się ta nazwa. A jak była walka, to jedliśmy to też na zimno, aby zjeść cokolwiek.

Wyprawy po żywność to także sprawa mleka dla małej Joasi – czteromiesięcznej córki cioci Zochy. Szczęśliwie mleko czasami udawało się zdobyć u kogoś, kto miał kozę – na tzw. Piaskach na Marymoncie, ale była to trudna wyprawa. Źródłem warzyw były ogródki i działki, których na Żoliborzu było dużo. Zawsze jednak wiązało się to z dużym ryzykiem.

Na początku były też zapasy domowe. Pamiętam suchary, które tata suszył wcześniej z kartkowego chleba, szykując się na gorsze czasy. Ale dość szybko rodzice zaczęli jedzenie oszczędzać i wydawać małe porcje. Jakieś gotowanie było możliwe tylko czasami, niejednokrotnie przerywane bombardowaniem czy ostrzałem.

Początkowo mieliśmy wodę normalnie w domu. W późniejszym okresie powstania dopływ wody był odcięty i pobierało się ją z zewnętrznych studni. Tych studni było bardzo mało, tylko w niektórych miejscach. Wyjście po wodę to była zawsze niebezpieczna wyprawa, miejsca te były szczególnie ostrzeliwane przez Niemców. W ten sposób zginęło wiele osób, wiele było rannych. Na początku powstania także elektryczność działała normalnie, później elektrownia wyłączyła prąd i były tylko karbidówka i świeczki.

Akcje powstańców. Nasza szkoła i olejarnia

Cały czas oczywiście toczyły się wokół nas walki, raz bliżej, raz dalej. Przychodziły różne wiadomości o tym, co się dzieje w innych miejscach Żoliborza, gdzie już są Niemcy, gdzie nasi, co zbombardowane itp. Niektóre wiadomości były prawdziwe, niektóre nie.

Akcji wojskowych, które wywarły duży wpływ na nasze życie, które szczególnie przeżywaliśmy i o których się mówiło, było wiele. Ale kilka z nich pamiętam szczególnie. Dla nas najbardziej niebezpieczne były te, które toczyły się najbliżej domu. Natarcie na wspomnianą szkołę gazową na ul. Gdańskiej 6, która była bardzo mocno obsadzona przez Niemców, nie powiodło się na początku. Zginęło wielu naszych.

Już na samym początku powstania Niemcy spalili znajdujące się w okolicy drewniane domy, przez co poszerzyli pole ostrzału tak, że dochodziło do nas. Znajdujący się tam snajperzy strzelali, niestety, bardzo celnie – i do powstańców, i do ludności cywilnej. Dopiero w końcu sierpnia powstańcom udało się wyprzeć Niemców ze szkoły gazowej, powodując znaczne straty Niemców.

Bardzo mocno obsadzona była też szkoła na ul. Kolektorskiej na Marymoncie, otoczona dwoma bunkrami. Toczono o nią zacięte walki, było tam podobno kilkudziesięciu Niemców. Przy końcu sierpnia nasi zlikwidowali także tę placówkę. W akcji brało udział kilkudziesięciu ochotników z różnych kompanii. Pocztą pantoflową przychodziły do nas wieści dotyczące tej akcji. Była wielka radość – zdobyto wiele broni: karabiny maszynowe, granaty, amunicję, materiały opatrunkowe. Również w tym czasie nasi zdobyli wspomnianą olejarnię, która też była placówką niemiecką. Podobno straty po naszej stronie były niewielkie, po stronie niemieckiej znaczne.

Karabin maszynowy na stoliku w salonie

Bardzo silnym przeżyciem był dla mnie udział w powstańczej mszy świętej. Któregoś dnia przybiegł do nas ks. Trószyński (przyjaciel moich rodziców) i powiedział, że w domu naprzeciwko odprawia mszę świętą, żeby przyjść. Mama wzięła mnie i pod kulami przebiegłyśmy szczęśliwie na drugą stronę ul. Potockiej.

Ksiądz najpierw spowiadał bezpośrednio „do ucha”, siedząc na krzesełku, potem była też komunia święta. Było dużo ludzi: powstańców i cywilów, co chwila rozlegały się strzały i głośne modlitwy. To wszystko było takie niezwykłe, podniosłe. Szczęśliwie wróciłyśmy z mamą do domu, jakby odnowione.

I tak nasze codzienne życie toczyło się „normalnie” – bombardowania sztukasów, systematycznie, niemal o tych samych godzinach, strzały z „szafy” i toczące się raz bliżej, raz dalej walki bezpośrednie. Później były już braki żywności.

W naszym mieszkaniu było stanowisko powstańcze, na stoliku w salonie stał karabin maszynowy (po wojnie w jednej z publikacji znalazłam zdjęcie, na którym rozpoznałam właśnie nasz pokój i ten charakterystyczny stolik). Normalne było przychodzenie i odchodzenie powstańców, ale jeszcze ciągle byliśmy terenem niezajętym przez Niemców. I to dawało nam nadzieję na przetrwanie.

Okupacja 1942/43 r., ul. Drużbacka od strony ogrodu. Tata Jan, mama Danuta, córka Barbara, synowie Zbigniew i WiesławZdjęcia rodziny Kaczmarczyków/Archiwum prywatneOkupacja 1942/43 r., ul. Drużbacka od strony ogrodu. Tata Jan, mama Danuta, córka Barbara, synowie Zbigniew i Wiesław

Zrzuty z kukuruźników

Pamiętam też okres zrzutów z tzw. kukuruźników. Kukuruźnikami nazywano małe, bardzo nisko latające rosyjskie samoloty, które pojawiały się z reguły wieczorami i w nocy (nie były oświetlone – były całkowicie niewidoczne). Z samolotów zrzucano pojemniki z bronią, ale nawet częściej z żywnością, zwykle było w nich dużo cukru, i z podobnymi rzeczami, które miały być pomocne powstańcom i ludności cywilnej.

Jeden taki pojemnik zrzutowy spadł tuż za naszą furtką. Pamiętam, że było bardzo ciemno, a teren za furtką był pusty, jakby polana – od strony ul. Potockiej. Tam już leżał, gdy doszłam; było już parę osób. Pojemnik był w kształcie kajaku, ale nieco mniejszy, taki zasobnik o wydłużonym kształcie. Zrzuty były przejmowane przez powstańców, ale też otwierane razem z okolicznymi mieszkańcami. Czasem to były po prostu worki zrzucane bez spadochronów.

Samoloty latały bardzo nisko, trudno było Niemcom je strącić. Gdy nadlatywały, słychać było charakterystyczny turkot i to już był znak, że są blisko. Ta pomoc była już spóźniona i na pewno nie była jakaś taka zasadnicza, ale jakaś tam pomoc była.

„Samoloty, desant!”

Pamiętam też szczególny zrzut z samolotów amerykańskich już w połowie września, chyba 18 września. Jesteśmy w tym czasie już chyba na Krechowieckiej, część osób w piwnicy, część na zewnątrz, życie toczy się względnie normalnie. I raptem ktoś wywołuje ludzi z piwnicy, a ktoś inny woła: „słuchajcie, słuchajcie, jakiś dziwny, groźny szum z nieba słychać”. Ktoś inny woła, że to samoloty z Ameryki, że desant i że jesteśmy uratowani. Radosne głosy słychać było zewsząd. Towarzyszył temu wściekły atak z ziemi, z broni niemieckiej, na samoloty.

Widać było maszyny lecące bardzo wysoko, które w pewnym momencie zaczęły spuszczać jakieś podłużne elementy. Ludzie nadal byli poruszeni, krzyczeli, ktoś wołał „samoloty, desant!”, ktoś inny znów powtarzał, że lądują wojskowi, że nas uratują. Ludzie wychodzili z piwnic i nie wiadomo było właściwie, co się dzieje. To były momenty radosnej euforii, którą zapamiętałam, myśleliśmy, że jesteśmy uratowani.

I raptem odezwał się czyjś głos rozsądku, że to nie desant ludzki, że za wysoko i że to tylko zrzuty i było tak rzeczywiście. Okazało się potem, że to była bardzo duża armada samolotów amerykańskich, które zrzucały takie zasobniki przeznaczone dla powstańców, ale nie tylko – była też żywność. Zasobniki spadały w różnych miejscach Warszawy. Z jednej strony wpadały i w ręce powstańców, ale w dużym stopniu, niestety, także w ręce niemieckie, ponieważ w tym okresie Warszawa była w bardzo dużym stopniu zajęta już przez wroga.

Tata Jan z całą trójką, salon w domu przy ul. Drużbackiej, 1942/43 r.Zdjęcia rodziny Kaczmarczyków/Archiwum prywatneTata Jan z całą trójką, salon w domu przy ul. Drużbackiej, 1942/43 r.

Masakra przy ul. Marii Kazimiery

Aż wreszcie przyszedł kres naszego pobytu u siebie, trzeba było uciekać – Niemcy zaczęli zdobywać już i nasz teren. Było to już w połowie września. Walki toczyły się na Marymoncie – było coraz więcej uciekinierów z terenów zajmowanych przez Niemców. Wiadomo było, że walki toczą się gdzieś bardzo blisko, bo słychać było okropną strzelaninę.

Powstańcy wpadali, informując, że pada Marymont, a z naszych terenów już się będą wycofywać. Trzeba było uciekać do części Żoliborza jeszcze niezajętej przez Niemców. Szykowaliśmy się do wyjścia.

Ale dochodzą też wieści o straszliwym mordzie na ludności Marymontu, na ul. Marii Kazimiery i na innych, które były blisko naszych domków. Po drugiej stronie jezdni dokonano masakry ludności cywilnej. Nie jestem w stanie powtórzyć, co mówili o tym ludzie, którzy się uratowali i docierali do nas. Wielu było rannych, uratowanych przez dzielne sanitariuszki i bardzo dobrze pamiętam tę noc i ten dzień.

Były osoby, którym udało się ocalić życie, udając już martwych – potem w nocy i nad ranem, czołgając się przez ulicę, przedostały się do nas. Był pan, znajomy ojca, ranny, który opowiedział o tych potwornościach. Jak podają późniejsze dane Czerwonego Krzyża, w tym czasie, czyli 14 września 1944 r., zginęło na Marymoncie ok. 360 osób cywilnych, w tym 30 dzieci w wieku od kilku miesięcy do 14 lat. Dzisiaj na ul. Marii Kazimiery, chyba pod nr 1, na ocalałym kawałku domu znajduje się tablica upamiętniająca tę tragedię. Zresztą to nie było jedyne miejsce mordu, o czym przypominają też inne tablice. Marymont został doszczętnie spalony – pamiętam te łuny i zapach spalenizny.

Ucieczka z Drużbackiej. Pożegnanie z Ciapkiem

Trzeba było już się wycofywać wyżej na Żoliborz. Było to pod osłoną nocy – my, cywile, i powstańcy, wszyscy razem. Musieliśmy dotrzeć ogródkami do okopu, który był na pl. Lelewela (okop wykopali wcześniej mieszkańcy, był to płytki rów), potem terenem otwartym, okrężną trasą, wędrowaliśmy, aż dotarliśmy na ul. Krechowiecką 6, gdzie byliśmy już do końca powstania.

Opisuję to krótko, ale była to straszna podróż, kule gwizdały bez przerwy, byli ranni, bo była nas spora grupa. Jakiś łącznik przeprowadzał nas możliwie najbezpieczniejszą drogą. Odległość, którą normalnie przebiegałam przez kilka minut, pokonaliśmy chyba przez kilka godzin. Zatrzymywaliśmy się po drodze w kilku miejscach, aby przeczekać bardziej niebezpieczne sytuacje, i kiedy już znaleźliśmy się pod dachem i na terenie, wydawałoby się, jeszcze naszym, wcale tak nie było w rzeczywistości.

Zanim wyszliśmy z domu w nieznane, mama szybko nas trochę cieplej ubrała, wzięła z tatą coś do jedzenia, zrobiła takie tobołki z jakimiś pamiątkami, rozdzieliła między nas – tj. mnie i młodszych braci. Ja, niestety, ubrałam się niezbyt praktycznie, włożyłam białą bluzkę i średnio ciepłe paltko – nic na głowę. Bracia natomiast mieli swoje kożuszki, niezastąpione później. Nie wiem, dlaczego chwyciłam woreczek, w którym były kartofle, i zarzuciłam go sobie na plecy.

Pamiętam natomiast naszego psa Ciapka – kundelka, którego bardzo kochaliśmy. Był problem, co z nim zrobić, ze sobą nie mogliśmy go zabrać. Został w piwnicy, tak przywiązany, aby mógł się wyzwolić – dostał też resztki jedzenia i picie. Było nam bardzo przykro i smutno.

W powstańczym szpitalu

W domu na Krechowieckiej (był to kilkupiętrowy budynek Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej) przygarnął nas do swojej piwnicy kolega taty, pan Giergielewicz. Piwnice były małe, było bardzo ciasno, ledwie można się było pomieścić. Tym bardziej że poza mieszkańcami było tam wielu uciekinierów takich jak my.

W tym domu mieścił się szpital powstańczy. Warunki były straszne – wielu rannych leżało prawie bezpośrednio na podłodze, jeden koło drugiego. Rannych ciągle przybywało. Nieraz sanitariusze ledwo mogli się przecisnąć z rannymi przez wąskie piwniczne korytarze, bo wszędzie byli ludzie. Każdy, kto mógł i jak mógł, pomagał innym, ja także na miarę moich możliwości. Widziałam wielu rannych i zabitych, słyszałam ich krzyki i bezradność lekarzy i sanitariuszek. To były straszne sytuacje.

Szczególnie utkwił mi w pamięci 16-letni powstaniec z urwaną nogą, którego przenoszono tuż obok mnie, a właściwie wleczono go po podłodze – tak strasznie krzyczał z bólu i rozpaczy, a niewiele można mu było pomóc. Tak było do końca powstania.

I jeszcze jedno – sprawa wody. Na podwórku była pompa, jedyna w najbliższej okolicy. Wyjście po wodę było zawsze bardzo niebezpieczne, snajperzy niemieccy dobrze wiedzieli, że tam gromadzą się ludzie. Co jakiś czas mówiono, kto już do piwnicy nie wrócił.

Gdy kończyło się powstanie, dotarła do nas znów ciotka Zocha z córeczką Joasią. Wcześniej przeżyła tragiczny moment – znalazła się w grupie osób, która prowadzona była przed czołgiem niemieckim jako żywa tarcza chroniąca przed atakiem powstańców. To było w okolicach al. Wojska Polskiego. Szczęśliwie wszystko zakończyło się dobrze.

Koniec powstania. Wychodzimy z piwnic

Powstanie dla nas zakończyło się ostatniego dnia września. W piwnicy zaczął się ruch, coraz więcej było powstańców. Niemcy nacierali już ze wszystkich stron. Wreszcie było wiadomo, że to już koniec. Zaczęto powtarzać między sobą, że Niemcy każą wszystkim wychodzić z piwnic, bo będą wrzucać granaty do okienek.

Bloki, w których przebywaliśmy, były duże. Po krzykach Niemców „wychodzić! raus!” zaczęły na podwórko wyczołgiwać się niemal tłumy. Piszę „tłumy”, bo zdawało się, że zginęło nas tam bardzo dużo osób, prawie z każdej rodziny. A tu okazuje się, że jeszcze jest nas tak wiele. Pamiętam wielkie zdziwienie i wielką radość, że ludzie się poznajdowali. Była masa wątpliwości – wychodzić czy nie. Ale dyskusje szybko się zakończyły, gdy okazało się, że Niemcy rzeczywiście zaczęli wrzucać do piwnic granaty, w ten sposób wypłaszając pozostałych, mających jakiekolwiek wątpliwości. Do jednej z piwnic blisko nas też wpadł granat.

Po wyjściu na podwórku ustawiali nas w grupy. Niektórzy chłopcy – powstańcy – przebierali się w ubrania cywilne. Wydawało się to bezpieczniejsze. Dotyczyło to także dziewcząt. Wydawało się, że chorym, inwalidom, starcom będzie łatwiej przeżyć. Potem, jeszcze przed samym obozem w Pruszkowie i po drodze, starano się „postarzać”. Młode dziewczyny bandażowały sobie jakieś części ciała, np. głowę. Wydawało się, że to może jest jakiś lepszy sposób na przeżycie. Tak nie było, ale tak się po prostu wydawało.

W drogę. Dokąd?

Jak nas wszystkich poustawiali, powstańców i innych, uformowały się grupy i zaczęto nas dokądś prowadzić. To była duża kolumna. Wyszliśmy na ul. Krasińskiego. Tam i dalej były działki, przez które nas prowadzono. Raptem rozległ się szum ludzki, że prowadzą nas do „obozu”, ale do jakiego, dokąd – nie wiemy na razie. Ten ogromny tłum, osób starych i młodych, a upał był ogromny, tak sobie wędrował, nikt nie wiedział, w jakim kierunku i nie wiadomo dokąd.

Wreszcie dotarliśmy do ul. Okopowej i dalej do Dworca Zachodniego. To chyba trwało wiele godzin, co jakiś czas można się było zatrzymać, ale nie siadać, tylko stać. Po drodze było różnie, niestety, niektóre osoby nie doszły i zostały i nietrudno przewidzieć, co się z nimi stało.

Pamiętam też ważny moment na tyłach Cmentarza Powązkowskiego. Zatrzymano nas nagle, nie wiadomo, z jakiego powodu. Pamiętam raptowny hałas zaniepokojenia idący z tłumu, że „Ukraińce” idą na nas. I naprawdę na koniach ukazało się dwóch czy trzech Ukraińców. Zaczęli nas poganiać, bardzo nas to wystraszyło, bo nie wiadomo było, co z nami zrobią. Wcześniej prowadzili nas żołnierze niemieccy, a Ukraińców jeszcze bardziej się baliśmy.

Obóz w Pruszkowie

Dotarliśmy na Dworzec Zachodni. Wpakowano nas do pociągu (wagony tzw. zwierzęce, otwarte), następnie dotarliśmy do Pruszkowa. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, o co chodzi.

Obóz w Pruszkowie był czymś strasznym. Były to duże, fabryczne zabudowania, w których remontowano pociągi. Wpędzono nas do dużej hali, która miała głębokie rowy przygotowane do wjazdu remontowanych pociągów, a między nimi podesty do przechodzenia dla ludzi i większy podest dookoła sali.

Był nas tłum i kazano nam się zatrzymywać w różnych miejscach, gdzie była porozrzucana słoma na betonie. Zwracam uwagę na to dlatego, że moi bracia byli dużo młodsi ode mnie, były to po prostu małe dzieci, a harmider był straszny. Co ciekawe, co jakiś czas były krzyki – wołania ludzi po nazwisku. Ludzie się po prostu poszukiwali. Tak odnalazła się znów ciotka Zocha z Joasią (one wychodziły z innej części Żoliborza). Ciotka szła obrzeżem sali i wołała moją mamę po nazwisku.

Kiedy nasz transport jakoś już się ulokował w tej sali, każdy zaczął się jakoś usadawiać. W kilku miejscach sali były też stanowiska z jedzeniem. Ustawialiśmy się w kolejce, dorośli i dzieci, dostawaliśmy jedzenie w puszkach, potem była jakaś zupa. Trzeba było zdobywać naczynia do jedzenia. Ta akcja pomocy ludziom – pożywienie i pomoc lekarska – to chyba był Polski Czerwony Krzyż, tak mi się dzisiaj wydaje.

W obozie byliśmy chyba kilka dni. Co jakiś czas z tego tłumu wybierano kogoś, nie wiadomo ani kogo, ani po co, ani co się działo potem. Były przypadki wydostania się z obozu – ucieczki. Rzadkie, ale się zdarzało. Były też ucieczki z pociągu po drodze. I tak uciekła siostra mego późniejszego męża Stella, która walczyła w Śródmieściu. Udało jej się wyskoczyć z pociągu przed dotarciem do obozu. Ale to mogło dotyczyć tylko ludzi młodych i sprawnych.

Segregacja. Chcą nas rozdzielić

Nadal nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią, a z tłumu słychać było informację, że będą wywozić do obozów do Niemiec. Byliśmy przekonani, że miała być segregacja. Ale naprawdę to nikt nie wiedział, co nas czeka. Ale poszła też informacja w tłum, że poza naszym barakiem są inne z określonymi numerami i ta numeracja określa, co będzie z ludźmi tam przebywającymi.

I wreszcie naszą dużą grupę wyprowadzają na zewnątrz. Przed nami otwarty teren, ścieżka i lewa, prawa strona odgrodzone drutem. Po jednej stronie żołnierz z karabinem i po drugiej stronie żołnierz – pamiętam, że była to kobieta. Idziemy prawie pojedynczo przez tę ścieżkę. Ojca z braćmi kierują na jedną stronę, mnie i mamę na drugą stronę ścieżki. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy, ale znów nadeszły informacje z tłumu, że grupa ojca przeznaczona do Guberni Generalnej, a grupa moja i mamy do Niemiec.

Ojciec prowadził braci, Wiesiek był chory, więc trzymał go na ręku. Zbyszek szedł prowadzony obok. Jak się już ojciec zorientował, że my z matką do Niemiec, usiłował jakoś dogadywać się z żołnierzem, żeby nas do nich przesunęli. Nic nie pomogło, nawet złoty zegarek. Ale Niemiec powiedział, że ojciec może przejść na naszą stronę, i przeszedł z chłopcami. No więc razem mamy jechać do Niemiec.

Ale znów formuje się jakaś nowa grupa, w której są i nieduże dzieci, i ludzie chorzy itp. Ustawiają nas już prawie przed schodkami do jakiegoś pociągu. Jakiś żołnierz, oficer, przebiega wzdłuż tej grupy i kontroluje, po czym raptem wścieka się, łapie ojca i chłopców i wyciąga z grupy już ustawionych, krzycząc po niemiecku: „Dzieci i chorzy, po co nam to?!”. I znów tworzy się nowa grupka i znów wracamy do jakiegoś baraku.

Na wygnaniu. Stale obierałyśmy kartofle

Następnie któregoś dnia pakują nas wszystkich do wagonów i podobno mają nas wywieźć do Generalnej Guberni, a nie do Niemiec. Nie wiemy, dokąd jedziemy, podróż trwała dwa czy trzy dni z postojami. Wagon bydlęcy, pełen ludzi, warunki higieniczne żadne.

Naszą grupę wywieźli w Kieleckie. Pamiętam, to była stacja Odrowąż, podwodami rozwozili nas do różnych gospodarzy po różnych wsiach. Trafiliśmy do wsi Miedziana Góra. Po wojnie, już jako dorosła, pojechałam zobaczyć, gdzie to było. Okazało się, że to była przepiękna wieś, piękne okolice, ale gdy my byliśmy, to nam nie było pięknie. Byliśmy tam wygnani, bez niczego.

Ojciec pracował tam jako drwal, nie drwal, robił u gospodarzy wszystko, co potrzeba. A ponieważ nie był przygotowany do ciężkiej pracy fizycznej, było mu bardzo ciężko. My z mamą, co pamiętam szczególnie, stale obierałyśmy kartofle, siedząc na przyzbie. Do dyspozycji mieliśmy kawałek izby, wszyscy spaliśmy jakoś tak razem, chyba na siennikach ze słomy. Mama miała ze sobą pierścionki, które jadąc do Kielc, sprzedała. Dlatego przetrwaliśmy ten czas. Po jakimś czasie zajął się nami miejscowy nauczyciel i mieliśmy już lepsze warunki.

Po powstaniu, wysiedlenie, 1944 r. Wieś Porzecze koło Kielc, kwatera u miejscowego nauczycielaZdjęcia rodziny Kaczmarczyków/Archiwum prywatnePo powstaniu, wysiedlenie, 1944 r. Wieś Porzecze koło Kielc, kwatera u miejscowego nauczyciela

Teren Kielecczyzny obfitował w wielu tzw. leśnych ludzi, tam nazywano ich „Jędrusie”. Odwiedzali nas, chyba spotkania te były sympatyczne i ciekawe. Po pewnym czasie rodzicom udało się skontaktować z innymi znajomymi rozsianymi po Polsce (listownie) i tak udało nam się dotrzeć do Puszczy Mariańskiej koło Skierniewic, gdzie przebywała przyjaciółka mamy, pani Ola Sztaudynger.

Tam zastała nas informacja o wyzwoleniu Warszawy.

Powrót do domu. Gruzy, gruzy, gruzy

Jak tylko dowiedzieliśmy się o wyzwoleniu Warszawy, zdecydowaliśmy się wracać do domu. Najpierw wybrał się sam ojciec, w Warszawie był tuż za wojskiem, chyba w dwa–trzy dni po wyzwoleniu. Nasze mieszkanie miało dużą wyrwę w ścianie, w dużym pokoju od ogródka, którą ojciec częściowo pozatykał różnymi rzeczami, żeby jakoś to wyglądało. Wrócił następnie po nas do Puszczy Mariańskiej.

Sama droga do domu nie była łatwa. Pamiętam, że jechaliśmy po kawałku, to jednym pociągiem, to drugim. Dość długo to trwało. Wreszcie dostaliśmy się pod Warszawę. Była to któraś z tych miejscowości wypoczynkowych, Włochy czy może Komorów. Tam przenocowaliśmy u jakichś znajomych rodziców.

Pamiętam moje wrażenia. To była typowa podwarszawska willa, ludzie mieszkali normalnie. Mogliśmy się wykąpać w wannie i to było dla nas niezwykłe przeżycie. A potem spanie w samodzielnym łóżku. I to, co najbardziej zapamiętałam: miałam białe, wyprasowane prześcieradło. Szok, że tak może być. A myśmy nic ze sobą nie mieli, nieśliśmy tylko małe tobołki i to, co na sobie.

Potem do naszego domu wędrowaliśmy piechotą. Szliśmy od strony Dworca Zachodniego i następnie na Żoliborz. To była długa droga. Pamiętam gruzy, gruzy, gruzy. Tata stale nam powtarzał, że mamy iść tylko wydeptaną już ścieżką, nie schodzić nigdzie na bok. Mogły być niewypały oraz zaminowane miejsca, a także celowo podłożone pułapki. Niczego podejrzanego nie wolno było nawet dotknąć.

W domu, już u siebie, najpierw nocowaliśmy chyba w piwnicy. Potem rodzice jako tako doprowadzili górę do porządku, pozatykali dziury, pozabijali okna, pozbierali jakieś resztki mebli i ubrań. Tata wydobył z ogródka zakopaną jeszcze w czasie powstania walizkę z różnymi schowanymi rzeczami. Poza tym zostało trochę pamiątek, które ojciec wsadził do kopy trocin w piwnicy, tzw. trociniaka – do opalania na zimę. Przetrwały albumy, co było bardzo, bardzo ważne, a także portrety.

Najgorzej, że nie mieliśmy nic do jedzenia. Pamiętam, że znalazł się pewien zapas kaszy jaglanej. Nie było ani żadnego tłuszczu, ani właściwie nic więcej. Gotowałam tę kaszę w jakimś nędznym garnku, też jakimś starym, a ona stale się przypalała. Efekt taki, że ja do tej pory mam do kaszy jaglanej wstręt.

Mnóstwo nieekshumowanych ciał

Szkoła zaczęła działać chyba gdzieś w lutym lub marcu. Poszłam do drugiej klasy gimnazjum mieszczącego się przy pl. Inwalidów, do tzw. Piłsudskiej. Do Zmartwychwstanek nie mogłam wrócić, były zburzone. W szkole, już koedukacyjnej, rozpoczęliśmy naukę, przynosząc różne przedwojenne książki szkolne, kto miał jakie. Czysta improwizacja. Kłopoty były też z zeszytami, ołówkami i tego rodzaju rzeczami. Różne rzeczy znajdowaliśmy w gruzach.

Droga do szkoły nie była dla mnie łatwa. Szłam na przełaj gdzieś ok. 20 minut, a może i więcej. Po drodze było jeszcze bardzo pusto, chwilami niebezpiecznie, w różnych miejscach widoczne krzyżyki przy mogiłkach. Mnóstwo nieekshumowanych jeszcze ciał. Raz, spiesząc się rano do szkoły, potknęłam się o coś i upadłam. O taki mały wzgórek, jak mi się przynajmniej wydawało. Ale chwilę później zorientowałam się, że upadłam na ciało człowieka, ledwo przysypane. Wyzierała spod ziemi ręka, właśnie o nią się potknęłam. Podniosłam się, jako tako przykryłam ją ziemią, a następnie ruszyłam dalej do szkoły. Po prostu.

Krótko chodziłam do tego gimnazjum, rodzice z powodu bardzo ciężkich warunków życiowych i choroby mamy decyzją ojca wynieśli się z Warszawy. Miało być na krótko, okazało się inaczej. Inne więc były dalsze lata szkolne, niestety niezwiązane już z Warszawą.

Jako autorka wspomnień bardzo dziękuję mojemu synowi Jarosławowi za pomoc – tj. że zebrał i opracował moje różne zapiski ręczne oraz nagrania audio. Dziękuję też mojej wnuczce Natalii za pomoc w redakcji tekstu.

Barbara Koszewska, z domu Kaczmarczyk

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną