Od wczorajszego popołudnia tym pasjonowała się cała polityczna Polska. No może nie cała, ale na pewno bąbelek politycznych komentatorów na Twitterze i Facebooku.
Czytaj też: Najciekawsze pojedynki na listach PiS
„Nieoczekiwany wiatr w żagle”
Jeden z politycznych serwisów opublikował newsa: „PiS odpali Piątkę Plus”. (Celowo nie piszę, który to serwis, bo chciałbym się skupić na mechanizmie). „PiS idzie za ciosem i rozszerza »piątkę« w nieoczekiwanym kierunku. Będzie »Piątka Plus«. – Jest jeszcze jeden temat, który daje nam wiatr w żagle w zupełnie nieoczekiwanym segmencie elektoratu – słyszymy na Nowogrodzkiej” – przeczytałem w mailowym alercie.
I od razu we wszystkich mediach społecznościowych zaczęły się spekulacje: co i komu PiS teraz da. I jakim to gejmczendżerem „zaorze” całą opozycję wraz z przyległościami, a w efekcie rozstrzygnie na swoją korzyść wybory europejskie, parlamentarne i prezydenckie za jednym zamachem.
Może jednak znajdzie się kasa dla nauczycieli? Wielkie fundusze na służbę zdrowia? Podwyższona kwota wolna od podatku albo i cały próg podatkowy? Coś dla studentów? Inni szli w żarty. Legalizacja marihuany? Związki partnerskie? 500 plus dla dzieci matek nienarodzonych? W te czy wewte – światek politycznych komentatorów drżał w posadach i czekał na to, co Kaczyński dziś powie w Gdańsku.
Czytaj też: Czy pekaesy wrócą na drogi
PiS da wolność w internecie?
A prezes po dość długiej przemowie o tym, jak rozumie pojęcie „wolność”, rzucił, że „Piątka Plus” to jego dotychczasowe obietnice socjalne plus rzeczona wolność. I dodał, że PiS stanowczo opowiada się przeciwko unijnej dyrektywie o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, zwanej przez przeciwników ACTA2. Potem wyszedł Mateusz Morawiecki, żeby w szczegółach wytłumaczyć, jaki to PiS jest dobry dla internautów. Powiedzieć: „mokry kapiszon”, to nic nie powiedzieć.
Odkładając na razie na bok poważną debatę merytoryczną wokół dyrektywy – rozumiem, że PiS chce w ten sposób zdobyć głosy młodzieży. Powiedzieć internautom: to my obronimy was przed wstrętnymi biurokratami z Brukseli, którzy chcą wam wprowadzić cenzurę w sieci.
Nie wiem, czy ta zagrywka się opłaci. Główne pytanie brzmi: czy młodzi ludzie – w dużej liczbie – uznają, że Jarosław Kaczyński jest dla nich wiarygodnym rzecznikiem wolności w sieci? I czy na tyle się na tym internecie zna, żeby naprawdę wiedzieć, co mówi? Czy tak się stanie, okaże się w sondażach w ciągu kilku tygodni, bo każdy pomysł politycznego marketingu potrzebuje czasu, żeby dojść do świadomości danej grupy wyborców, a potem się w niej osadzić.
Czytaj też: Będzie powtórka z ACTA?
Wiem natomiast, że cały ten kilkunastogodzinny epizod fatalnie świadczy o jakości debaty politycznej w Polsce. Że zmienia się ona w zabawę, w której marketingowcy polityczni rzucają nam kość i krzyczą „aport!”, a my biegniemy za tą kością, nie zastanawiając się nad tym, czy to ma sens. Rozumiem, że świat nowych mediów wymaga od nas szybkich reakcji, ale kiedyś warto powiedzieć „stop”.