Kraj

Koreańskie FA-50 nadlatują. Obniżamy poprzeczkę, ale żegnamy maszyny sowieckie

Samoloty bojowe FA-50 koreańskiej produkcji Samoloty bojowe FA-50 koreańskiej produkcji Romeo Ranoco / Forum
Polska zamówiła 48 lekkich samolotów bojowych FA-50 z Korei Południowej. To drugi tak duży zakup w historii lotnictwa III RP – w 2003 r. tyle samo było F-16. Nie będzie jednak porównywalnym przełomem.

Niecałe dwa miesiące po lipcowej zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka umowa z koreańskim producentem stała się dziś faktem. Jej rangę podkreślała obecność prezydenta Andrzeja Dudy, zwierzchnika sił zbrojnych, i do pewnego stopnia miejsce, czyli 23. baza lotnictwa taktycznego w Mińsku Mazowieckim na wschód od Warszawy. To tu trafią dostarczone z Korei samoloty, których pierwsza partia 12 szt. przyleci w przyszłym roku, a reszta do 2028 r.

Zgodnie z regułą MON każdy zamawiany sprzęt ma być „na zaraz”. Resort przyjmuje – przy braku głośniejszej krytyki – że potrzeby sił zbrojnych i sytuacja geopolityczna nakazują przyspieszoną modernizację i wymianę sprzętu na „zachodni”, nawet jeśli z Dalekiego Wschodu. Kalendarz wyborczy też gra rolę, bo nie ukrywajmy, Błaszczak lubi pozować na tle nowoczesnego uzbrojenia. W dwumiejscowym samolocie FA-50 będzie mógł usiąść razem z pilotem. Nie byłby pierwszym politykiem, który to zrobi. Swego czasu Leszek Miller i Radek Sikorski dali się „przewieźć” F-16.

Czytaj też: Warszawa staje do wyścigu zbrojeń w regionie?

Obniżamy nieco poprzeczkę

Podpisana dziś umowa jest trójfazowa. Pierwszych 12 FA-50 za 700 mln dol. ma być takich, jakich obecnie używa Korea Południowa, głównie do szkolenia pilotów. Możliwości bojowego zastosowania maszyn w wersji Block 10 są dość wąskie, na pewno nie da się ich porównać z wielozadaniowością F-16. Pozostałe 36 szt. ma być podrasowanych do standardu Block 20 (zwanego FA-50PL). Stąd znacznie dłuższy termin dostawy. Maszyny trzeba będzie doposażyć i zintegrować z nieznanym im technicznie uzbrojeniem, co tak naprawdę oznacza budowę nowej wersji.

Koreańczycy, zgodnie z niejawnym polskim zamówieniem, wyliczają sześć obszarów wymagających polepszenia. Są to: radar (w polskiej wersji ma być aktywny), zasobnik celowniczy (jak w naszych F-16), uzbrojenie dalekiego zasięgu (rakiety powietrze-ziemia i powietrze-powietrze), zintegrowany z hełmem wyświetlacz taktyczny, podwieszany zbiornik paliwa i sonda do tankowania w powietrzu. Zbudowanie nowej wersji potrwa kilka lat i wraz z dostawą druga partia będzie kosztować 2,3 mld dol. Trzecim etapem będzie wyrównanie poziomu wyposażenia samolotów pierwszej i drugiej transzy – w kolejnej umowie i za dodatkowe pieniądze. W takich wypadkach klient bierze na siebie większość kosztów, ale akurat tutaj na rozpropagowaniu FA-50 poza Azją bardzo zależy też producentowi. Różnica w cenie jest jednak wyraźna: dzieląc podane przez Agencję Uzbrojenia kwoty na sztuki maszyn, wychodzi, że lepszy samolot drugiej transzy kosztuje średnio 63,8 mln dol., a gorszy z pierwszej transzy 58,3 mln.

Ogółem na samoloty z Korei Południowej Polska wyda przynajmniej 3 mld dol. netto. Na 48 szt. F-16 wydała 20 lat temu 3,5 mld dol. Polski kontrakt będzie największym eksportem w historii firmy KAI (Korean Aerospace Industries), która do tej pory sprzedawała FA-50 i pokrewne maszyny własnym siłom powietrznym oraz bliższym czy dalszym sąsiadom: Indonezji, Filipinom, Tajlandii, Irakowi. Producent podaje, że w różnych rolach w różnych krajach lata już 230 samolotów.

Jak wygląda FA-50? Sylwetką nieco przypomina dwumiejscowego F-16, choć jest wyraźnie mniejszy i bardziej obły. W rzucie z góry widać, że od dalekiego kuzyna zapożyczył skrzydła, stateczniki poziome, sylwetkę. Przód różni się bardziej od tyłu – statecznik pionowy przypomina ten z F-16, ale już wloty powietrza do silnika są po bokach, a nie pod kadłubem, co sprawia, że samolot jest niższy. Silnik ma mniejszy ciąg, ale ponieważ maszyna jest mniejsza i lżejsza, „wyciąga” ponaddźwiękowe prędkości. Zabiera jednak mniej paliwa, ma mniejszy zasięg, mniej uzbrojenia i nie całkiem takiej klasy co F-16.

Pozostałe parametry dynamiczne, jak pułap i prędkość wznoszenia, też ma niższe, choć w swojej kategorii raczej wysokie. To nie jest wielozadaniowy samolot bojowy, a konstrukcja skromniejsza, mniej ambitna, zdatna do walki głównie jako wsparcie wojsk lądowych (lekki bombowiec), raczej nie do bezpośredniej konfrontacji z wielozadaniowymi samolotami przeciwnika. Wejście FA-50 do polskiego arsenału powietrznego oznacza poszerzenie „w dół” spektrum możliwości za nieco niższą cenę zakupu i użytkowania, ale przy powiększeniu liczby maszyn bezproblemowo współdziałających z F-16 i ogólnie w zachodnim systemie lotnictwa bojowego. Obniżamy nieco poprzeczkę, by mieć więcej latających platform oddziaływania.

Czytaj też: Polska zatyka dziurę w niebie

Po co nam te samoloty?

Od wejścia do służby F-16, co na dobre stało się ok. 2012 r., polskie lotnictwo bojowe było połączeniem dwóch światów. Współczesność reprezentowały amerykańskie maszyny czwartej generacji – sprawdzone i dopracowane, zamówione w bardzo wówczas zaawansowanej wersji. Spadkiem po PRL, Układzie Warszawskim i sowieckiej doktrynie były pochodzące z dostaw na przełomie lat 80. i 90. myśliwce Mig-29 i taktyczne bombowce Su-22 w ich wczesnych wersjach. Wciąż nadające się do użytku, ale w XXI w. już niezbyt nowoczesne. Przymiarek do ich modernizacji było wiele, skończyło się na instalacji przyrządów nawigacyjnych i łączności, bez „przezbrojenia” na zachodnią modłę. Sowieckie samoloty od zachodnich odróżniała filozofia użycia: u Sowietów pilot był narzędziem w ręku naziemnej kontroli i dowodzenia. Na Zachodzie podejście było odmienne, system wspomagał pilota w samodzielnym podejmowaniu decyzji. W efekcie światy F-16 i maszyn radzieckich nie przystawały do siebie, ale musiały razem trwać.

Wszyscy mieli świadomość, że tych lepszych maszyn jest za mało. Budżet obronny wczesnych lat dwutysięcznych był ułamkiem tego, którym dziś dysponuje MON. Inne było postrzeganie zagrożeń. Europa miała żyć w pokoju, a Rosja stawać się partnerem NATO. Bardziej chodziło o demonstrowanie sojuszniczej solidarności w dalekich misjach niż o obronę własnych granic. Dlatego gdy lotnicy postulowali zakup przynajmniej 64 F-16, skończyło się na 48, czyli trzech eskadrach po 16 szt. Pozostałe trzy tworzyły 32 migi i 18 Su-22.

W epokę niekorzystnej zmiany Polska weszła z lotnictwem za małym, za słabym i w połowie skazanym na technologiczny uwiąd. A i tak panowało przekonanie, że na tle innych rodzajów wojsk lotnictwo ma się relatywnie dobrze. Modernizacyjnych priorytetów było tak wiele, a presja „zielonych” żołnierzy tak wielka, że kolejny etap dozbrojenia tych „stalowych” musiał poczekać. Choć nie całkiem, bo np. drogie i skomplikowane systemy obrony powietrznej to u nas formalnie lotnictwo, mimo że w wielu armiach świata naziemna obrona przeciwlotnicza i antyrakietowa podlega wojskom lądowym. Maglowany latami zakup patriotów był de facto inwestycją w siły powietrzne, co zmniejszało przychylność dla nowych i większej liczby samolotów bojowych.

Przyspieszenie modernizacji wymusiły dopiero tragedie – wypadki i katastrofa migów. Ale tu nastąpiła rzecz dziwna. Zamiast spodziewanego dokupienia F-16, nawet używanych i starszych, ale znanych, sprawdzonych i wystarczająco dobrych jak na polskie warunki, MON zrobił generacyjny przeskok do sprzętu najnowocześniejszego w NATO. Wojny na horyzoncie jeszcze nie było, ale rosyjskie zbrojenia i agresywna postawa były widoczne. To od F-35 Błaszczak zaczął opowiadać o konieczności kupowania „najlepszego na świecie” sprzętu. W styczniu 2020 r. zamówiono 32 szt. Lotnicy zyskali perspektywę wymiany dwóch eskadr na samoloty, o których wcześniej im się nie śniło. Nikt, od ministra przez rozpływających się nad zaletami F-35 generałów, ani słowem nie sugerował, że niedługo Polska będzie chciała kupować samoloty w standardzie poniżej F-16. Dlaczego teraz sięga się po koreańskie zamienniki?

Czytaj też: Tarcza antyrakietowa. Jak działa i dlaczego jest nam potrzebna?

MON Błaszczaka, czyli wiemy niewiele

Zwrot od piątej generacji do samolotów o parametrach poniżej F-16 nastąpił w kilka miesięcy pod presją wojny w Ukrainie i zasłoniętych tajemnicą wydarzeń na najwyższym szczeblu. Warto przypomnieć, że jeszcze w kwietniu goszczący w Pentagonie Błaszczak mówił o zakupie dodatkowych samolotów wielozadaniowych. Nie precyzował, czy chodzi mu o kolejne F-35, czy F-16 – obie opcje wydawały się większym wzmocnieniem sił powietrznych niż FA-50. Albo więc coś nie poszło po myśli ministra, albo złożona wówczas dla mediów deklaracja była wyłącznie na pokaz. Bo już w maju MON kanałami wojskowej dyplomacji zabiegał w Seulu o pilne spotkanie. Po miesiącu nastąpiła wizyta ministra i oglądanie FA-50. W lipcu padła zapowiedź umowy na samoloty, czołgi i haubice. Kontrakt lotniczy podpisano we wrześniu. Od koreańskich dyplomatów można usłyszeć, że sami byli zaskoczeni tempem polskich starań. Oni też dzielą się przemyśleniami, że najwyraźniej coś musiało nie zagrać między Warszawą a Waszyngtonem. Na szczęście dla koreańskiego przemysłu w Polsce byli ludzie, którzy już próbowali torować mu drogę.

Bo ich samoloty o mały włos nie weszły na nasze uzbrojenie kilka lat temu. Koreański T-50, protoplasta FA-50, konkurował z brytyjskim Hawkiem i włoskim Masterem w przetargu (kiedyś istniała taka forma zakupów, dziś zarzucona) na samolot szkolenia zaawansowanego (AJT). W zachodnich systemach szkolenia pilotów są to maszyny odrzutowe, szybkie (choć niekoniecznie naddźwiękowe), przypominające rasowe bojowe, ale tańsze w utrzymaniu, pozbawione radaru i innych atrybutów myśliwca. Razem z zaawansowanymi symulatorami pozwalające bez zużycia bojowych maszyn i ich silników (każdy samolot i silnik ma skończony resurs, czyli liczbę godzin lotu, po których musi przejść kosztowny remont) uczyć kandydata nie tylko tego, jak latać, ale i jak wykonywać misje bojowe. Koreańczycy przegrali ten konkurs z Włochami, jak wieść niesie, głównie ceną. Do Dęblina trafiły mastery – z opóźnieniami, kłopotami i rosnącym dziś poczuciem nie całkiem trafnego wyboru. Piękno tej konstrukcji – zresztą, o zgrozo, opartej na rosyjskim Jaku-130 – nie rekompensuje braków logistyki, które wytknął NIK. Połowa masterów, zwanych bielikami, ma stać z braku części i serwisu. Zapewne pod wpływem oceny masterów nikt się nie skusił na ponawiane włoskie propozycje uzbrojenia ich samolotu do roli lekkiego myśliwca.

Teraz lekki myśliwiec wchodzi, chciałoby się rzec, cały na biało, chociaż może jednak na szaro, bo bez przetargu, porównania ani niczego, co można by uznać za jakikolwiek konkurs ofert – po uważaniu MON. Generałowie lotnictwa już nie są przywiązani do maszyn „najlepszych z najlepszych”, wystarczą im „wystarczająco dobre”. Gen. Ireneusz Nowak przyznał, że częścią uzasadnienia decyzji o zakupie FA-50 są wysokie koszty użytkowania F-35. Temat znany w branży od ponad dekady późno dotarł do świadomości decydentów albo stanowi wygodną wymówkę dla zakupu, który jest najbardziej kontrowersyjnym w pakiecie zbrojeniowych decyzji Błaszczaka. Nie znaczy to, że bezsensownym. Bo jednak Polska wymienia pozostałości pakietu radzieckiego na pakiet na pewno przydatniejszy niż migi i Su (a trzeba pamiętać, że Polska dostarczyła Ukrainie pociski przenoszone przez oba radzieckie typy samolotów i być może są one teraz prawie bezbronne).

Pożegnanie maszyn wschodniego rodowodu będzie na pewno bolesne dla fanów awiacji, ale nie zmniejszy raczej praktycznych zdolności bojowych lotnictwa, zwłaszcza jeśli maszyny koreańskie zostaną dostarczone zgodnie z harmonogramem i w wymaganej wersji. Potencjalna współpraca przemysłowa z KAI może być korzystna dla sektora techniki lotniczej w Polsce. Pamiętać też trzeba o amerykańskim linku między Koreą a Polską – kto wie, czy to nie Stany, dostrzegając problem z dostarczeniem używanych i nowych F-16, wskazały na Koreę jako zamiennik, z jednoczesną obietnicą czegoś więcej. To rzecz jasna gdybanie z braku pełnego obrazu sytuacji, której wyjaśnienia od obecnego kierownictwa MON nie mamy szansy się doczekać, ale która stanowi najistotniejszą zmianę w strukturze i koncepcji użycia sił powietrznych RP od 20 lat.

Czytaj też: Czy Ukraina wystarczy Putinowi?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną