Dużo zamieszania zrobiło się wokół słynnego już art. 106 kodeksu wyborczego. O co chodzi i z czego PiS powinien się wytłumaczyć? Przypomnijmy: partia w grudniu złożyła w Sejmie projekt, w którym przepis miał takie brzmienie:
„§ 1. Agitację wyborczą może prowadzić każdy komitet wyborczy i każdy wyborca”,
„§ 1a. Podpisy popierające zgłoszenia kandydatów może zbierać każdy wyborca po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego”.
Kiedy o sprawie zrobiło się głośno, bo z przepisu jasno wynika, że każdy wyborca może prowadzić, i to bez żadnej kontroli, kampanię wyborczą, PiS zapowiedział, że wycofuje się z tego pomysłu. Poseł Marek Ast ogłosił 13 stycznia na Twitterze: „W trakcie prac nad nowelizacją kodeksu wyborczego strona społeczna wniosła zastrzeżenia do zmiany zasad prowadzenia agitacji wyborczej, dlatego uwzględniając ten głos, w drugim czytaniu wycofamy z projektu tę propozycję, przywracając obecnie obowiązującą treść art. 106 kodeksu”. Wrażenie powstało takie, że PiS się zreflektował, bo ważna jest dla niego transparentność finansowania kampanii. Wiele mediów podnosiło, że partia władzy rezygnuje z kontrowersyjnej zmiany.
Ale nic z tych rzeczy. Skasowana propozycja jedynie precyzowała przepisy, które obowiązują już od 2018 r. – i tego PiS zmieniać nie zamierza, nie wykreśla z kodeksu wyborczego i z niczego się nie wycofuje.
Przepis art. 106 od 2018 r. brzmi tak: „Agitację wyborczą może prowadzić każdy komitet wyborczy i każdy wyborca, w tym zbierać podpisy popierające zgłoszenia kandydatów po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego”.
Krzysztof Izdebski z Fundacji Batorego potwierdza, że wycofanie się PiS z proponowanych zmian w minionym tygodniu nie było żadnym gestem dobrej woli politycznej: – Propozycja nie różniła się bowiem od tego, co obowiązuje od 2018 r. Już wtedy poluzowano znacznie rygory odnoszące się do tego, kto może prowadzić agitację wyborczą. Już wtedy zwracano uwagę, że może to stanowić problem m.in. w kontekście przejrzystości finansowania kampanii.
Koniec z finansową transparentnością polityki
Uchwalone lata temu przepisy dotyczące finansowania polityki miały ucywilizować praktyki pozyskiwania pieniędzy przez partie. Chodziło o to, żeby wszyscy mieli równe szanse na dostanie się do parlamentu, i o zabezpieczenie przed kupowaniem przychylności polityków przez biznesmenów. Zgodzono się, że tylko komitety wyborcze mogą prowadzić kampanię, mają finansować ją z własnych źródeł, środki gromadzić na bankowych kontach i, co ważne, że muszą się zmieścić w limitach wydatków i wpłat. Wszystko miała kontrolować Państwowa Komisja Wyborcza. PiS na początku 2018 r. dał możliwość prowadzenia kampanii każdemu wyborcy. Pamiętam tę dyskusję z komisji sejmowej. O co chodziło?
Przed zmianą art. 106.1 brzmiał tak: „Każdy wyborca może prowadzić agitację wyborczą na rzecz kandydatów, w tym zbierać podpisy popierające zgłoszenia kandydatów, po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego”.
Zmieniono go na taki: „Agitację wyborczą może prowadzić każdy komitet wyborczy i każdy wyborca, w tym zbierać podpisy popierające zgłoszenia kandydatów po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego”.
Brzmi niemal identycznie, ale usunięto przecinek przed słowami „po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego”. To bardzo ważna zmiana: przed 2018 r. na zbieranie podpisów pod listą kandydatów, a także prowadzenie agitacji, czyli kampanii, trzeba było mieć zgodę pełnomocnika komitetu wyborczego. Po wyrzuceniu przecinka zgoda potrzebna jest już tylko do zbierania podpisów.
Zwracała na to uwagę na posiedzeniu komisji sejmowej 11 stycznia szefowa Krajowego Biura Wyborczego Magdalena Pietrzak: „Przepis w tej chwili stanowi, że zgoda pełnomocnika jest potrzebna wyłącznie do zbierania podpisów. Natomiast kiedyś ten przepis brzmiał prawie podobnie, tylko miał przecinek po »każdy wyborca może prowadzić agitację wyborczą na rzecz kandydatów, w tym zbierać podpisy popierające zgłoszenia kandydatów – przecinek – po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego«. I zgoda dotyczyła wtedy wszystkiego, co jest w tym przepisie. A w tej chwili bez przecinka dotyczy tylko zbierania podpisów”.
W praktyce oznacza to, że każdy – bez zgody komitetu – może zamawiać materiały promujące daną partię czy kandydata w dowolnej formie (w internecie, na bilbordach), przeznaczając na to 10 tys. albo 10 mln zł. Bez limitów i ograniczeń.
Czytaj też: Ogromna kasa z państwowych spółek na kampanię PiS
Brama do omijania kampanijnych limitów
Poseł Waldy Dzikowski (PO) pod koniec 2017 r., kiedy wyrzucano przecinek, ostrzegał na posiedzeniu komisji: „To strasznie niebezpieczne, ponieważ wtedy całkowite limity nie mają sensu. (...) Jeżeli to wszystko, co się pod tym kryje, nie wchodzi do limitów kampanii wyborczej, limitów list, to naprawdę jest to kompletne obejście funkcji, którą kodeks nadał transparentności prowadzenia wyborów. Wiem, że to korci. (...) Jest to furtka, wręcz brama do tego, żeby to obchodzono. (…) Skończy się katastrofą, jeżeli chodzi o transparentność i jawność wyborów”. Dzikowski zgłosił poprawkę, która kasowała zmiany, ale przepadła w głosowaniu.
Poseł Marcin Horała (PiS) bronił wówczas tych zmian: „Przede wszystkich znów chodzi tutaj o usunięcie pewnych absurdów. Jeżeli mieszkaniec chce umieścić na płocie plakat swojego sąsiada, który kandyduje, to zasadniczo musi podpisać z komitetem wyborczym umowę na złotówkę na wynajem płotu”.
Dziś już wiemy, że chodziło m.in. o możliwość wieszania tysięcy ogromnych banerów – PiS bardzo chętnie z tego korzystał w kampaniach w 2019 i 2020 r. Przypomnijmy, że prawo wyborcze ustala dla komitetów wyborczych limity wydatków na każdą kampanię. Przykładowo promocja na płotach musiała być uwzględniana w ogólnych kosztach kampanii i mieścić się w ustawowym limicie. Teraz komitet nie musi wydawać tak wielkich pieniędzy na wieszanie czy drukowanie banerów, bo może mieć to za darmo od sympatyków czy osób, które chcą z partią zrobić jakiś interes.
PKW w styczniu 2021 r. alarmowała: „Konieczne jest ograniczenie możliwości ponoszenia kosztów prowadzenia agitacji wyborczej przez podmioty inne niż komitety wyborcze. (…) Konsekwencją [zmian z 2018 r. – red.] jest możliwość prowadzenia przez dowolne podmioty (przez wyborców – legalnie, przez inne podmioty – nielegalnie, ale bez zagrożenia żadnymi sankcjami) agitacji wyborczej i finansowanie jej bez ograniczeń, co może prowadzić do obejścia przepisów określających dozwolone źródła środków finansowych komitetów, terminy ich pozyskiwania i wydatkowania oraz limity wydatków, a także pozostawia taką działalność poza jakąkolwiek kontrolą. Doświadczenia z kampanii wyborczych prowadzonych w latach 2018–20 wskazują na rosnący udział w kampanii wyborczej takich podmiotów”.
Bez limitów i kar
PiS w 2018 r. nie tylko umożliwił prowadzenie agitacji przez każdego wyborcę i nie określił żadnych ograniczeń czy wymagań dotyczących jawności – zlikwidował też sankcję karną (grzywnę lub nawet areszt) za nieuprawnione działania agitacyjne. To doprowadziło do sytuacji, że legalne jest prowadzenie kampanii przez wszystkich obywateli, a co więcej, choć prowadzenie kampanii np. przez firmy jest nielegalne, to w praktyce nic im za to nie grozi. Właściciel firmy mającej do dyspozycji tysiąc bilbordów może powiesić bezkarnie dowolny baner partyjny.
– To bardzo niebezpieczne, bo władza ma możliwości wpływania np. na właścicieli prywatnego biznesu, żeby wykupowali miejsca reklamowe na promocję jej kandydatów. Ktoś dzięki temu może uniknąć uciążliwej kontroli. To rodzi wielkie patologie, które w tej rozpoczynającej się kampanii mogą się nasilić – twierdzi nasz rozmówca, który zajmuje się finansowaniem polityki.
Podsumowując: partia Kaczyńskiego z niczego się nie wycofała, zrezygnowała tylko z doprecyzowania i tak groźnych przepisów. Możliwość finansowania kampanii poza jakąkolwiek kontrolą, którą PiS przeforsował w 2018 r., obowiązuje do dziś. A skoro tak mu na tym zależy, to najpewniej wie, jak z tego skorzystać.
Czytaj też: Podziemny budżet PiS. Wydaje, ile chce, długiem się nie martwi