W 1936 r. odbyły się w USA 38. wybory prezydenckie. Pomijając kilku drugorzędnych kandydatów, rywalizowali demokrata Franklin Delano Roosevelt, opromieniony sukcesem tzw. Nowego Ładu, i republikanin Alf Landon, argumentujący, że jego rywal naruszył konstytucję i zasady ustrojowe. Pojawiły się wtedy pierwsze badania opinii publicznej, w tym prognozy przedwyborcze. Jeden z tygodników zapowiadał zwycięstwo Landona. Okazało się, że uzyskał on 36,5 proc. głosów (16 684 231) i osiem nominacji elektorskich, podczas gdy Roosevelt – 60,8 proc. (27 757 333) i 523 nominacje. Zwycięstwo było miażdżące. Poprawnych przewidywań dokonał Instytut Gallupa założony w 1935 r. – od tego czasu datuje się renoma tej placówki jako czołowego ośrodka badań sondażowych.
Co spowodowało błąd w prognozach? Okazało się, że ankieterzy poszli na łatwiznę i telefonowali do respondentów z pytaniem, na kogo zamierzają głosować. Wszelako telefon był wtedy dobrem luksusowym i posiadali go znacznie częściej zwolennicy Republikanów. O Landonie nikt już prawie nie pamięta poza historykami dziejów politycznych, a Roosevelt znalazł się w honorowym poczcie najwybitniejszych amerykańskich prezydentów.
Czytaj też: Mamy katastrofę? Trzeba będzie przejść przez szok
Co się zdarzyło 1 czerwca
Historyjka ta przychodzi na myśl w związku z ostatnimi wynikami exit poll. Wprawdzie trudno winić Ipsos za to, że wyniki late poll odbiegły od rezultatów uzyskanych poprzez odpytywanie osób opuszczających lokale wyborcze, skoro od początku informowano, że błąd statystyczny wynosi 1–2 proc. i zalecano oględność. Niemniej jakiś morał wypływa z tego, co zdarzyło się 1 czerwca o godz. 21 i 23:09 – wtedy podano wstępne i skorygowane wyniki głosowania.
Na pewno sztab wyborczy p. Trzaskowskiego zachował się niezbyt racjonalnie, ogłaszając zwycięstwo kandydata Koalicji Obywatelskiej, nawet z ostrożności należało zastrzec, że wyniki late poll będą zdecydowanie bardziej wiarygodne. Wedle exit poll różnica wyniosła 0,6 proc. i całkowicie mieściła się w granicach błędu statystycznego.
Nie był to pierwszy przypadek błędu prognoz wyborczych i wstępnych sondaży. Wejście S. Tymińskiego do drugiej tury w 1990 r., początkowa wyraźna przewaga L. Wałęsy nad A. Kwaśniewskim w 1995 czy wygrana A. Dudy w rywalizacji z B. Komorowskim nakazywały niejaką ostrożność. Fakt, że badanie exit poll sprawdziło się w 2020 r., gdy wybierano między p. Dudą a p. Trzaskowskim, nie wystarcza do nadmiernej wiary w zasadność pierwszej przymiarki do wyników elekcji w 2025 r. Bynajmniej nie wzywam do lekceważenia exit poll, a tylko do traktowania tego sondażu w sposób realistyczny.
Słuchaj też: Nawrocki wysyła pierwsze sygnały. Wchodzimy w zły czas politycznej wojny na górze
Dokładniej nie będzie
Nie ma co oczekiwać większej dokładności badań sondażowych. Mają one charakter nieusuwalnie statystyczny i zależą od wielu czynników. Elementarny fakt jest taki, że prognozy na temat całej badanej puli statystycznej wyprowadza się ze zbadania stosownej próbki. Jeśli wyniki mają być poprawne, próbka musi być reprezentatywna, czyli ludzi trzeba dobrać losowo.
Przykładem może być losowanie komisji wyborczych branych pod uwagę przy zbieraniu odpowiedzi – wybór respondentów jest z natury rzeczy mniej reprezentatywny, chociażby z uwagi na ewentualne odmowy. Ponoć w 1995 r. pewna liczba osób wstydziła się przyznać, że głosowała na postkomunistę. Nie wiadomo, jakie były motywy odmawiających w 2025 r., ale ich liczba była pokaźna (5–7 proc. w poszczególnych sondażach). Preferencje wyborcze są dyktowane również względami subiektywnymi, ujawnienie ich nie zawsze jest po myśli respondentów.
Nie ma co deliberować, czy wynik elekcji 1 czerwca mógł być inny, bo jest rzeczą oczywistą, że w żaden sposób nie da się tego wykluczyć, zwłaszcza gdy kandydatów dzieli zaledwie 1,78 proc. (50,89 do 49,11 proc.; ok. 370 tys. głosów na prawie 21 mln). Jak mówiło się kolokwialnie, jest „na żyletki”.
Jakiekolwiek są tego przyczyny, mamy do czynienia z obiektywnym faktem społecznym. To sprawa nie tylko zasad ustroju demokratycznego, ale i logiki procesów statystycznych. Jako filozof nauki uważam za wskazane, aby zwrócić na to uwagę. Jeśli miałbym odnotować jakąś niespodziankę statystyczną, to byłaby to wygrana prawicowego kandydata przy wysokiej (ponad 70-proc.) frekwencji. Może to jest symptom jakiejś zmiany postaw społeczeństwa polskiego.
Czytaj też: A więc Nawrocki. Co teraz? Tusk po klęsce nogi nie odstawi, czasy wielkiego PiS zapewne już nie wrócą
Głosowanie, nie wybory
To oczywiste, że wyniki nie wszystkich zadowalają. Nic dziwnego, że szuka się winnych i przyczyn niepowodzenia. Analiz tego typu jest tak wiele, że nie warto ich powielać. Chcę podnieść inną kwestię. W PRL mówiono, że zdarzyło się głosowanie, ale bez wyborów, najlepiej „bez skreśleń”. Chociaż sam nie jestem zachwycony tym, co wydarzyło się 1 czerwca, nie mogę utrzymywać, że obywatele RP nie wybrali prezydenta, tylko ograniczyli się do formalnego aktu zagłosowania. Napisałem na Polityka.pl szereg felietonów opowiadających się za stroną, która przegrała, i krytykujących obóz, który ostatecznie wygrał. Dlatego nie zgadzam się z decyzją wyborców, aczkolwiek ład demokratyczny niewątpliwie wymaga, aby ją szanować jako legalną. Nie widać jakichkolwiek podstaw, aby miała być podważona z prawnego punktu widzenia, i przypuszczam, że tak zostanie.
Wspominam o tym, spodziewając się argumentu ze strony zwycięzców, że obowiązkiem obserwatora polskiej sceny politycznej i zarazem obywatela RP jest nie tylko akceptacja decyzji wyborczej jako faktu zaszłego politycznego, ale i jej poparcie od strony aksjologicznej czy politycznej. Są tacy, chyba wcale liczni rodacy, którzy zawiedzeni tym, że nie ich kandydat został wybrany prezydentem, zamierzają udać się na tzw. emigrację wewnętrzną. Nie widzę powodu dla tego rodzaju postawy znamionującej obrażanie się na rzeczywistość. Wręcz przeciwnie, właśnie ci wszyscy, którzy uważają, że wynik marginalizuje Polskę w skali światowej, zwłaszcza europejskiej, nie powinni uciekać w eskapizm społeczno-polityczny i wycofywać się na jakieś góry upatrzone pozycje.
Czytaj też: Czy sojusz PiS z Konfederacją jest realny? Mentzen ustał, teraz może dyktować warunki
Czerwona kartka dla Tuska?
Sytuacja nie jest i nie będzie łatwa. Trzeba jednak zachować właściwe proporcje. Pan Kaczyński uznał w imieniu dobrozmieńców, że rząd otrzymał czerwoną kartkę i powinien podać się do dymisji. Zaproponował ponadpartyjny rząd techniczny i aż dziw, że nie określił go „obywatelskim”. Pan Tusk wykonał ruch wyprzedzający i wnioskuje o wotum zaufania. Może przegrać, jeśli niektórzy koalicjanci zagłosują zgodnie z sugestiami Prezesa the Best.
Załóżmy jednak, że rząd przetrwa. Metafora czerwonej kartki jest chybiona z dwóch powodów. Po pierwsze, wybory były prezydenckie, a nie parlamentarne. Po drugie, nawet jeśli uznać, że część wyborców opowiedziała się 1 czerwca nie tyle przeciwko p. Trzaskowskiemu, ile przewodniczącemu KO, to jednak prawie połowa głosujących poparła koalicję 15 października. Różnica 1,78 proc. stanowczo nie wystarcza do ferowania „kolorowych” osądów czy bajdurzenia, że gabinet nie może rządzić (p. Błaszczak) czy utracił legitymację do sprawowania władzy (p. Matecki).
Byłoby wskazane, gdyby dobrozmienni propagandziści i stratedzy wyprowadzili wnioski z natury prawidłowości statystycznych. W ładzie demokratycznym całkowicie do pomyślenia jest sytuacja, w której rząd i głowa państwa są z innych środowisk politycznych, nawet dość przeciwstawnych. Na pewno nie ułatwia to koabitacji między ośrodkami władzy wykonawczej, ale zważywszy na odmienność ich kompetencji, nie wyklucza to jakiejś wzajemnej tolerancji. Nie będzie to łatwe, ale doświadczenie współrządzenia w kontekście nader częstego sabotażu ze strony p. Dudy jest pouczające. Nie widać żadnych powodów, by oddawać pole dobrozmieńcom.