Wszystkie bez wyjątku filmy Almodóvara, mimo religijnej wulgarności, barokowej formy, naruszania tabu oraz jawnego ekshibicjonizmu, są na swój sposób niewinne. Jednak w „Bólu i blasku”, swoim pierwszym otwarcie autobiograficznym obrazie, hiszpański reżyser przechodzi sam siebie. Dotyka jeszcze czulszej struny. Jawi się jako udręczony mędrzec, nieszczęśliwie samotny romantyk próbujący leczyć kompleksy.
Czytaj także: Cannes 2019. Emocje, napięcie i wielkie oczekiwania
Almodóvar rozlicza się sam ze sobą
„Ból i blask” to niemal klasyczny melodramat o smutnej duszy artysty na skraju załamania nerwowego. Almodóvar wygładza w nim i idealizuje swój wizerunek intymnego skandalisty. Może to kwestia wieku – niedługo skończy 70 lat – typowej dla starzejących się mężczyzn nostalgii, łagodniejszego spojrzenia na otaczający świat i samego siebie?
Film reklamowany jest jako szczere do bólu rozliczenie z trudnym dzieciństwem, bliskimi, movidą i delikatnie dającą o sobie znać twórczą niemocą. Nie ma w nim antyklerykalnych wątków, perwersji, dreszczy ani obrazoburczych wstrząsów. Dużo za to jest poezji, pięknych pastelowych kolorów promieniujących z prowincji Ciudad Real w sercu La Manchy, ciszy, autentycznych rekwizytów wypożyczonych z rodzinnego domu, obecności ukochanej matki, refleksyjnych scen, których głównym tematem wydaje się uciekający czas. Almodóvar staje się tu kimś w rodzaju współczesnego Prousta, Bergmana czy Felliniego z „8 i pół” – klasyka tworzącego na oczach zaskoczonych widzów mitologię własnej podróży w poszukiwaniu nieustannie przywoływanej i rozpamiętywanej przeszłości.