Porównaniom z pierwowzorem nie będzie końca. Co w pełni zrozumiałe, chodzi w końcu o ekranową adaptację „The Last of Us”, jednej z najpopularniejszych i najlepiej ocenianych gier wideo w historii gatunku. Stojący za sterami serialu twórca gry Neil Druckmann i Craig Mazin, scenarzysta m.in. hitowego „Czarnobyla”, pytani o podobieństwa i różnice, wskazują na większy stopień realizmu w konstrukcji postaci i mniejszą dawkę przemocy w serialowej wersji historii o podróży przez postapokaliptyczną Amerykę przemytnika po przejściach i 14-latki z sekretem. Dodatkowo niektóre wątki zostały rozbudowane i zmienił się czas akcji – w grze wędrówka bohaterów miała miejsce ok. 2030 r., w produkcji HBO odbywa się współcześnie, co może budzić skojarzenia z pandemią covid-19 i tym samym dodać całości dramatyzmu.
„The Last of Us” oryginalnością nie grzeszy
Wszystko to nie zmienia faktu, że to wciąż wierna adaptacja gry Playstation. I – jak zgodnie piszą znawcy – najlepsze przeniesienie gry w przestrzeń medium telewizyjno-filmowego w historii. Inna sprawa, że chodzi o grę, która urzekała fabułą, rozbudowaną psychologią bohaterów i ich skomplikowanymi relacjami, więc zadanie adaptacji nie było tak trudne jak przy grach opartych na innych założeniach.
A jednak to właśnie fabuła wydaje się najsłabszym elementem serialowego „The Last of Us”. Z jednej strony od premiery gry minęła dekada, produkcje postapokaliptyczne i survivalowe zdążyły się od tego czasu rozmnożyć jak zombiaki vel klikacze, nad wiek rozgarnięte i wygadane nastolatki są bohaterkami co drugiego serialu, w równie lawinowym tempie przybywa też opowieści międzypokoleniowych, z rodzicielstwem, szczególnie w męskim wydaniu, w centrum, a także tych spod znaku LGBT+.
Półżartem można dodać, że nawet motyw grzybów jest dziś „w trendach”, mocno, choć różnorodnie eksploatowany nie tylko przez media w okolicach grzybobrania, ale przede wszystkim przez kulturę (seriale, teatr). Krótko mówiąc, „The Last of Us” oryginalnością nie grzeszy.
Czytaj też: „The Last of Us Part II”. Obraz świata po upadku
Wizualnie i aktorsko: majstersztyk
Z drugiej strony w serialu pokutuje growy schemat „przygód”, czyli w każdym odcinku bohaterowie napotykają jakąś przeszkodę na swojej drodze, muszą ją pokonać, by ruszyć dalej. Irytuje przy tym przewidywalność rozwiązań – łatwo np. zgadnąć, kto się będzie musiał poświęcić, by dwójka głównych bohaterów mogła kontynuować podróż, podobnie jest ze zwrotami akcji. Mało oryginalny i ponad miarę rozwleczony jest flashback z przeszłości Ellie. Rzadko też poboczni bohaterowie otrzymują rozbudowane historie czy osobowości. Z jednym wyjątkiem – w mistrzowskim i wyciskającym łzy wykonaniu Nicka Offermana i Murraya Barletta.
Trudno jednak na „The Last of Us” narzekać, bo wizualnie to majstersztyk – zdjęcia powstawały w kanadyjskiej Albercie, odcinki miały rekordowe budżety, co widać, a przede wszystkim broni się aktorsko. Pedro Pascal w roli zbliżającego się do 50., zmęczonego walką o przetrwanie i trawionego przez traumę z przeszłości Joela sprawdza się co najmniej tak samo dobrze jak w swoich poprzednich, charyzmatycznych wcieleniach Oberyna Martella w „Grze o tron” czy agenta antynarkotykowego Javiera Peñi w „Narcos”. Wspaniała jako 14-letnia Ellie, zmuszona przedwcześnie dorosnąć, pokrywająca cynizmem i brawurą potrzebę przynależności i uczuć, jest Bella Ramsey. 19-letnia dziś aktorka serca widzów zdobyła kilka lat temu porywającym epizodem nad wiek stanowczej Lady Lyanny Mormont w „Grze o tron”. Rozwijająca się relacja tej dwójki, mimo że dość przewidywalna, przekonuje i wzrusza.
The Last of Us, twórcy serialu: Neil Druckmann i Craig Mazin, 9 odc., HBO Max, od 16 stycznia