„Słynny publicysta uderza w Sanah” – zatrąbił w zeszłym tygodniu plotkarski serwis Pomponik.pl. Owym publicystą (czy sławnym, pozostawiam ocenie Czytelników) okazał się Przemysław Szubartowicz, były naczelny byłego opozycyjnego portalu Wiadomo.co. Atak na młodą (urodzona w 1997 r.) wokalistkę Zuzannę Grabowską miał miejsce na portalu X (d. Twitter), gdzie publicysta wyraził się krytycznie o jej interpretacji utworów do tekstów poetek Wisławy Szymborskiej i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
To, co bardziej przychylny odbiorca uznałby po prostu za manierę wokalistki, bezwzględny twitterowy recenzent określił mianem profanacji, dodał też, że artystka „nie rozumie o czym śpiewa. Co jest echem głębszego problemu naszych czasów”.
Cóż, można mieć różne zdania, ale potwierdzę słowa zacytowane na blogu Barka Chacińskiego – dzięki Sanah szkolna dziatwa wychowana na Youtube i Spotify pod nosem nuci nie tylko „Bejbę”, ale i Szymborską.
Sośnicka i Simone
Zainteresowanie starszego pana młodą szansonistką wzięło się zapewne z okazji koncertu na Stadionie Narodowym, który obejrzało 70 tys. osób. Sanah wystąpiła na nim w towarzystwie ikony polskiej popkultury prof. Ambrożego Kleksa (w postać z nowego filmu wcielił się Tomasz Kot), który odwiedził ją, gdy wykonywała rzewną wersję piosenki Zdzisławy Sośnickiej „Jestem twoją bajką” sprzed 40 lat.
To moment symbolicznego przekazania pałeczki – moje pokolenie miało Piotra Fronczewskiego i Zdzisławę Sośnicką, których oglądałem w ponurych latach 80. w kinie (nomen omen) „Bajka”, ale teraz jest i nowy Kleks, i nowa idolka. „Każde pokolenie ma własny czas”, jak śpiewał Grzegorz Skawiński, który zaproponował Sanah udział w reaktywacji zespołu O.N.A.
O ile Skawiński pokazał, że można być boomerem i być OK, o tyle po koncercie w internecie odezwał się reżyser filmu „Ladies”, scenarzysta i aforysta Andrzej Saramonowicz. W przeciwieństwie do Szubertowicza jako pole walki wybrał portal Facebook, a jego zastrzeżenia były zupełnie innej natury. „Jestem rozczarowany postawą Sanah” – napisał wyraźnie wzburzony. – „W Polsce dokonuje się gwałt na demokracji, a ta ma Stadion Narodowy i śpiewa oraz mówi o pierdołach”.
Po internetowej dyskusji dodał, że kierował nim żal, iż „tak popularna artystka nie chce w swoim kraju pełnić tak ważnej roli, jak Bob Dylan czy Nina Simone”. Ktoś złośliwy (np. ja) mógłby napisać, że szkoda, że reżyser nie pomyślał o tym wcześniej i nie spełnił w swoim kraju takiej roli jak Ken Loach.
Powinności piosenkarskie
Czy Sanah nadaje się do roli barda z gitarą zamiast karabinu? Być może ogranicza ją habitus. W dodatku „Plus Minus” Piotr Kaszczyszyn określił twórczość i sceniczny image Sanah jako „księżniczkę-konserwatywkę” poszukującą „tego jedynego, który wyciągnie ją z emocjonalnego zagubienia”. Redaktor „Krytyki Politycznej”, tropiąc klasowe pochodzenie współczesnych gwiazd polskiego popu (banan Mata, estradowi dziedzice z „Kwiatu Jabłoni”), wytknął, że ojciec wokalistki Marcin Jurczak to „ekspert od outsourcingu i, jak czytamy na fanowskiej Wikipedii Sanah – faszyzujący eurosceptyk, radykał kochający Trumpa i Muska, profesor Matczak na dopalaczach”.
Ale w komentarzach fanki wyrażają zupełnie inne podejście – dla nich koncert pełen „pierdół” czy sielanki kręcone na mokradłach są przestrzenią eskapizmu i możliwością zapomnienia na chwilę o prawdziwym świecie. Warto pamiętać, w jak stresująco politycznych czasach przyszło żyć młodym dziewczynom – na swoich barkach muszą nieść akcję #metoo, angażując się w emocjonalną pracę nad męską przemocą; przeszły covid, rządowe nagonki na mniejszości seksualne, brały udział w czarnych protestach, o wojnie w Ukrainie nie wspominając (młodzi mężczyźni byli w tym czasie zajęci, jak mówi popularny mem, rozmyślaniem o „Imperium rzymskim”).
Czy mają więc prawo do odrobiny fantazji o tym, że teraz będą księżniczką, a resztą zajmie się chłop? Czy nie na tej samej fantazji o chwili oddechu w ramionach męskiego mężczyzny opowiadała seria „Zmierzch” czy nawet nieszczęsna „Rodzina Monet”?
Roztańczona rewolucja
Sam poczułem takie ogromne zmęczenie polityką, gdy kilka miesięcy temu wybrałem się na koncert duetu „Sparks” do Berlina. Gdy wysiadłem z autokaru (pociągi chwilowo nie kursują) na Alexanderplatz otoczyły mnie lewicowe i progresywne hasła wymalowane na plakatach, nieustająca rewolucja, która ma miejsce w tym mieście odkąd pamiętam; skręciłem za winkiel wprost na debatę o etyce weganizmu, głos zabierała właśnie przedstawicielka pokolenia Z. Czy ta walka kiedyś się skończy, zawyłem w duchu. Nie, jeszcze długo nie. Ale właśnie dlatego potrzebujemy chwil wytchnienia.
W grze „Cyberpunk 2077” jednym z bohaterów jest rocker Johny Silverhand (w nowym dodatku „Widmo wolności” do obsady dołącza zresztą Dawid Podsiadło), walczący ze złymi korporacjami gitarą i karabinem. W prawdziwym świecie jest inaczej – milionerka Taylor Swift zapełnia stadiony na całym świecie (w 2024 r. da trzy koncerty w Warszawie), ale jednocześnie daje przykład kapitalizmu z ludzką twarzą – nie tylko wspiera charytatywnie jak inni, ale i dobrze traktuje swoich pracowników (co czyni od lat, wyjaśniając w talk show, że jej ekipa ma ubezpieczenie zdrowotne, co w USA jest dalekie od oczywistości). Do tego wspiera oczywiście środowiska LGBT i ruchy feministyczne, wykorzystuje swoją pozycję do walki z męską przemocą zarówno fizyczną, jak i symboliczną (w ramach emancypacji od nieuczciwego kontraktu postanowiła od nowa nagrać wszystkie płyty).
I okazuje się realną siłą polityczną. Kilka dni temu w poście na Instagramie zachęciła fanki (i fanów), aby zarejestrowały się jako wyborczynie. „Miałam szczęście widzieć was na koncertach w Stanach” – napisała. – „Słyszałam wasze podniesione głosy i wiem, jaką mają moc. Koniecznie użyjcie ich w czasie wyborów w tym roku!”. Z miejsca posłuchało ją 36 tys. osób. To słowa, które przydałoby się skierować i do polskiej młodzieży – wedle sondażu Ipsos ponad połowa ludzi przed czterdziestką nie wybiera się na wybory.