Recenzja filmu: „Frank”, reż. Leonard Abrahamson
O tym filmie chce się jak najszybciej zapomnieć.
O tym filmie chce się jak najszybciej zapomnieć.
Szanse, by film stał się wakacyjnym przebojem, są u nas raczej nikłe.
Bez rewelacji. Ale i tak można się wzruszyć.
Nie tylko pokolenie New Age odnajdzie w tym gorzkim, nostalgicznym portrecie coś bardzo prawdziwego.
Poruszające jest tu właściwie wszystko.
Krótko mówiąc: wymagania w dół, sezon ogórkowy na horyzoncie.
Studium psychologiczne człowieka kontemplującego naturę.
Film przybliża mechanizmy robienia karier w przemyśle muzycznym za oceanem.
Znakomicie skonstruowana, mądrze opowiedziana historia wykracza daleko poza ramy kina familijnego, chociaż powinni ją obejrzeć wszyscy.
Ekranizacja XIX-wiecznej romantycznej powieści Heinricha von Kleista.
Ponadczasowa historia o niemożliwym porozumieniu i nienawiści, która niszczy i zżera człowieczeństwo.
W zależności od nastroju i poczucia humoru, można nazwać „Wilgotne miejsca” niemiecką wersją „Trainspotting”, „C.R.A.Z.Y” albo „Nimfomanki”. Wszystkie te porównania są jak najbardziej uprawnione i nie znaczą wcale, że film Davida F. Wnendta wypada na ich tle wtórnie.
Subtelna historia związku starszego mężczyzny z młodym przybyszem z Ukrainy, która zaczyna się od płatnej usługi seksualnej.
Mimo dramaturgicznej niedoskonałości film warto obejrzeć choćby dlatego, by obserwować dynamiczny rozwój reżysera.
To, co oglądamy, w formacie serialowego odcinka pewnie by się sprawdziło, lecz nie na dużym ekranie.
Zręczna stylizacja na krwawe kino Peckinpaha czy Refna wsparta zabawą w western à la Sergio Leone.
Debiut zaliczony, czekamy na następny film.
Czarno-białe powstanie nabiera współczesnych barw. Wydaje się jeszcze bardziej tragiczne.
Filmowi nie pomaga zachowawcza, naiwnie melodramatyczna konwencja.
Nuda zagrana w filmie Pfistera doskonale.