Pracowałam jak opętana, by przetrwać. Nie wychodziłam z mieszkania, za to pisałam, poprawiałam i pociłam się przez szesnaście godzin z rzędu, z przerwami wyłącznie na chłodne prysznice i drobne spożywcze zakupy przez internet. Od czasu do czasu na opustoszałym podwórzu zauważałam przechadzającego się Behemota. Upały najwyraźniej mu służyły. Jego futro lśniło, a uśmiechy, które słał w kierunku mojego okna, z dnia na dzień robiły się coraz bardziej szydercze. Patrząc wstecz, stwierdzam, że powinno mnie to wtedy zaniepokoić, ale nie. Niejako szukając wymówki, by zrobić sobie przerwę, postanowiłam skonfrontować się z bestią. Może w głębi duszy pragnęłam drobnej żwawej bójki. A może nawet czegoś więcej. Może pragnęłam, by stało się dokładnie to, co miało się stać. A może w pewnym sensie już się to stało? W każdym razie możliwe, że już wtedy, gdy wstawałam od biurka, nieświadomie podjęłam decyzję, by do tego dopuścić. Jeśli tak było, nie byłby to pierwszy raz w moim życiu. Może nie ma powodu, by więcej filozofować na ten temat. Może po prostu się nudziłam i byłam potwornie napalona. Wziąwszy wszystko pod uwagę – falę upałów i mój wieloletni stan cywilny jako samotna matka, zbyt zajęta, by mieć czas na cokolwiek poza pracą na podwójny etat, jaką było utrzymywanie małego dziecka i zajmowanie się nim – wytłumaczenie to było nie tylko możliwe, ale wręcz wysoce prawdopodobne.
Niewątpliwe jest to, że pewnego wyjątkowo parnego i nużącego sierpniowego dnia, w południe, siedziałam oparta o brzozę, ten godny zazdrości, idealny organizm, który niczego nie pragnie. Bezdzietna, pozbawiona odpowiedzialności i spocona, pozwoliłam się zahipnotyzować grze światła i cieni pod sennie kołyszącymi się gałęziami. Poczułam, jak Ziemia obraca się wokół własnej osi, kropelka potu spływa mi po szyi, a prawe ramiączko sukienki luzuje się i osuwa z ramienia, odsłaniając pół mojej prawej piersi.