Recenzja spektaklu: „Don Kichot”, chor. Henryk Konwiński i Liliana Kowalska
Przedstawienie dostarcza przyjemnych wrażeń.
Przedstawienie dostarcza przyjemnych wrażeń.
Mimo zastrzeżeń na pewno warto było tę operę przypomnieć – muzyka ma w sobie wiele uroku.
Powolny, snujący się rytm spektaklu łatwo może uśpić, nie tylko czujność widza.
Największym problemem warszawskiego spektaklu jest rockowa stylistyka.
W przedstawieniu biorą udział sami mężczyźni, za to zrealizowały je kobiety – scenografię i kostiumy zaprojektowała Annemarie Woods.
Genialnie zainscenizowane miłosne perypetie bohaterów.
Podczas gdy polski teatr staje się coraz bardziej dosłowny, przekonujący czy walczący, Garbaczewski tworzy w Starym Teatrze instalację migocącą znaczeniami i obrazami, puchnącą od słów i trudno uchwytną, ale też jakoś wciągającą.
Czego nie ma w tym czterogodzinnym spektaklu, którego scenarzystą jest reporter „Dużego Formatu” Marcin Kącki! Spektaklu ważnym, niekiedy mocnym, ale często dosłownym, niepotrzebnie mnożącym wątki, historie i cytaty.
Inscenizacja Grabowskiego to właściwie teatr polskiego radia. Z tą różnicą, że siódemka aktorów Teatru Ateneum (w tym gwiazdy Marian Opania i Marcin Dorociński) wypowiada frazy Kapuścińskiego z 1978 r. na oczach, a nie tylko uszach odbiorców (w równie ascetycznej scenografii).
Inscenizacja „Mein Kampf” jest wierna tekstowi książki, w której Adolf Hitler wyłuszcza poglądy, które potem jako oficjalna ideologia III Rzeszy stały za II wojną światową i Holokaustem.
To druga, po „Don Pasquale” Gaetana Donizettiego, realizacja operowa firmowana przez Jerzego Stuhra.
Dzieło Masseneta zagościło na polskich deskach scenicznych po raz pierwszy od wieku, a na pewno pierwszy raz w Gdańsku.
Spektakl, tak jak relacje międzyludzkie (i wewnątrzludzkie) jest migotliwy, rozedrgany, delikatny. I, długimi momentami, zachwycający.
Wykonawczyni roli tytułowej swoim wysilonym śpiewem i brakiem charyzmy scenicznej psuje efekt.
Polskie kompleksy i bajdy o mocarstwowości.
Spektakl jest rozlazły, pozbawiony historii i napięcia.
To opera mówiona, krzyczana, syczana, skandowana, czasem śpiewana – niczym w teatrze chórowym Marty Górnickiej i z precyzją wykonania, jak w teatrze Górnickiej.
Spektakl jest nierówny, ale zdarzają się w nim sceny niezwykle poruszające.
Łódź została pierwszym miastem, które ma operę o sobie.
Jeśli Bradecki zamierzał zrobić spektakl o nijakości współczesnych, życiu bez głębszego sensu, co ma kończyć się samounicestwieniem i otwarciem drogi tyranii, to wyszło, hmmm… nijako. Czyli sukces?