W ostatnich dniach przed meczem ostatniej kolejki Bundesligi między Bayernem a Augsburgiem mówiło się wyłącznie o tym, czy Robert Lewandowski zdoła pokonać bramkarza przeciwników i stanie się samodzielnym rekordzistą ligi.
Czytaj też: Nienasycony jak Lewandowski
Lewandowski kontra Gikiewicz
Momentami atmosfera była nieco histeryczna. Ulegli jej nawet Niemcy. Poważni ludzie sugerowali Polakowi, że może nie wbiegłby na boisko, a jeżeli jednak – to na przykład nie powinien podchodzić do ewentualnego rzutu karnego (które wykonuje z niemal 100-procentową skutecznością). W Polsce prawie wszyscy byli pewni, że rekord pęknie. Na wszelki wypadek nawet pani Krystyna Pawłowicz z Trybunału Julii Przyłębskiej uznała za stosowne zaapelować do snajpera, żeby grał „na dumę Polski, a nie Niemiec”. Swoją drogą: co za figlarna stylistyka.
Jak wiadomo, sam Gerd Mueller nie mógł się wypowiedzieć w tej sprawie z powodu stanu zdrowia. Jego żona zwierzyła się, że na pewno nie miałby nic przeciwko osiągnięciu Lewandowskiego. Rekordy są przecież po to, żeby je poprawiać.
Scenariusz ostatniego etapu pościgu za legendą niemieckiego futbolu życie napisało bardzo atrakcyjnie. Choćby z tego powodu, że na drodze Robertowi Lewandowskiemu stanął polski bramkarz Augsburga Rafał Gikiewicz. I rzeczywiście wydawało się przez niemal 90 min, że jest gotów puścić do siatki piłki kopnięte przez wszystkich zawodników z Monachium, a nawet samobója, tylko nie „Lewego”.
Aż nadeszła ta ostatnia minuta. Zza pola karnego huknął Leroy Sane, Gikiewicz odbił to uderzenie, ale na taką okazję czyhał Robert.