Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Nauka

Polska nauka (sama) idzie w las, bo nic innego jej nie pozostaje

Philippe Bout / Unsplash
Po prawdzie wielce bym się zdziwił, gdyby kandydaci do najwyższego urzędu w państwie mieli nadmierne zrozumienie dla potrzeb nauki. Od mniej więcej 400 lat rządzący mają naukę w tzw. dużym poważaniu.

Prof. Marek Konarzewski, prezes Polskiej Akademii Nauk, postawił dwóm głównym kandydatom na urząd prezydenta, tj. p. Nawrockiemu i p. Trzaskowskiemu, cztery następujące pytania dotyczące nauki (rozumiem przez to również szkolnictwo wyższe):

1. Co zamierza Pan zrobić, aby osiągnięcia polskiej nauki wspierały rozwój Polski?
2. Czy podejmie Pan działania na rzecz zwiększenia finansowania nauki, tak aby w perspektywie roku 2030 osiągnęło ono poziom 3 proc. PKB?
3. Czy poprze Pan pakiet wsparcia dla młodych naukowców (godziwe wynagrodzenia, ochronę prawną, środki na badania), by zatrzymać w Polsce najzdolniejszych?
4. Czy popiera Pan powiązanie wynagrodzeń naukowców ze średnimi płacami w gospodarce?

O ile mi wiadomo, żaden z nich nie odpowiedział, aczkolwiek obaj (a także pozostałe pretendentki i pretendenci) to i owo bąkali o nauce i jej problemach, np. p. Nawrocki opowiadał o roli sztucznej inteligencji w kosmosie – słuchając jego kwiecistych wynurzeń, trudno było oprzeć się wrażeniu, że AI jednak nie zastąpi naturalnej.

Po prawdzie wielce bym się zdziwił, gdyby kandydaci do najwyższego urzędu w państwie mieli nadmierne zrozumienie dla potrzeb nauki. Od mniej więcej 400 lat rządzący Polską mają naukę w tzw. dużym poważaniu, no może z wyjątkiem okresu Komisji Edukacji Narodowej. Od XIX w. notujemy ideologię Judymiady, tj. bezinteresownej (najlepiej bezpłatnej) służby narodowi przez polskiego inteligenta, w tym naukowca. Kiedy byłem w szkole podstawowej, przerabialiśmy czytankę, jak to Maria Curie-Skłodowska (w takiej niepoprawnej kolejności pisano jej nazwisko i nadal tak często jest) wraz ze swoim mężem Piotrem w mozole taszczyła rudę uranową, aby ją przetapiać w jakiejś opuszczonej szopie.

Prawda była taka, że zajeżdżały całe pociągi z tym surowcem, ponieważ rząd francuski doskonale zdawał sobie sprawę z wagi badań prowadzonych przez małżonków Curie.

NCN i NCBiR

Powtórzę to, co napisałem w jednym z poprzednich felietonów w „Polityce”. W latach 70. odbyło się spotkanie pracowników UJ ze Stefanem Olszowskim, który był sekretarzem KC PZPR odpowiedzialnym za naukę. Wiele opowiadał o tym, że należy prowadzić badania podstawowe, tak by znajdowały szybkie zastosowanie w praktyce. W dyskusji powiedziałem, że wedle badań przeprowadzonych w najbardziej rozwiniętych krajach, jeśli 10 proc. badań teoretycznych znajduje aplikacje technologiczne, to jest to bardzo wysoki wskaźnik, a więc z tego płynie jasna dyrektywa, co zrobić dla zwiększenia efektywności badań naukowych.

Olszowski odpowiedział, że może to i prawda, ale polityka władz będzie taka, jak ją zarysował. Po przeszło 50 latach porównanie środków rozdzielanych przez Narodowe Centrum Nauki (NCN; badania teoretyczne) i tych w dyspozycji Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR; badania stosowane) wskazuje, że obecne nastawienie władz do nauki jest równie praktycystyczne jak w czasach PRL.

Przechodząc do konkretów: państwo polskie przeznacza 1 proc. (prawdopodobnie do tej sumy wlicza się pieniądze z UE, co jest wręcz nieuczciwe, bo zawyża wielkość „rodzimych” nakładów) PKB na szkolnictwo wyższe i badania naukowe. Zalecana średnia w UE to 2 proc., zbliżają się do niej Czechy i Węgry. Tedy wydajemy na naukę o połowę mniej, niż jest to postulowane we wspólnocie, do której należymy.

Nie znam budżetów poszczególnych placówek naukowych w Polsce. Kilkanaście lat temu uniwersytet w Stanfordzie miał 6 mld dol., co stanowiło tyle co połowa nakładów w Polsce, a New York University – 3 mld. W 2008 r. byłem profesorem wizytującym Uniwersytetu Sun-Jatsena w Guangzhou (w Europie bardziej znana jest nazwa „Kanton”). Pewnego dnia kierownik grupy logicznej, liczącej 15 osób, poprosił mnie o pomoc w sformułowaniu planu badań na kolejny rok – otrzymał na to równowartość 1 mln dol. O czymś takim możemy tylko pomarzyć.

Jest przy tym oczywiste, że nie stać Polski na finansowanie nauki w wysokości 3–4 proc. PKB (prezes PAN to postuluje). Trzeba jednak jasno powiedzieć rządzącym, że dopóki nie zapewnią przyzwoitego, tj. co najmniej w wysokości zalecanej przez UE, finansowania badań naukowych, nasza nauka będzie coraz mniej znaczyć w świecie, a najzdolniejsi będą wyjeżdżali tam, gdzie są lepsze warunki pracy i płacy.

Dodam jeszcze, że polski business jest niemal kompletnie niezainteresowany nauką (o ile mi wiadomo, tylko rodzina Kulczyków ufundowała jakieś stypendia). Proste obserwacje z zagranicy pokazują, jak wiele budynków na kampusach zostało sfinansowanych przez prywatnych sponsorów. Gdy organizowałem w Krakowie 9. Kongres Logiki, Metodologii i Filozofii Nauki w 1999 r., wysłałem sto listów z prośbą o wsparcie. Przyszło 50 odpowiedzi – prawie wszystkie negatywne. Zebrałem 5 tys., w tym 3,5 tys. od kancelarii prawniczej prowadzonej przez moich byłych studentów (sami się zgłosili), 1 tys. zł od dilera samochodów ze Śląska i 500 zł z prywatnej kieszeni znajomego, zawstydzonego tym, że jego zasobna instytucja (jeszcze wówczas istniejące Zjednoczenie Przemysłu Chemicznego) odmówiła poparcia (powiedział mi: „Nie dziw się, skoro rząd ma naukę gdzieś, to biznes również”).

Krótko mówiąc, dopóki nauka polska nie będzie należycie finansowana, próby jej reformy spalą na panewce. Rzecz nie w tym, jak powiadają niektórzy politycy i nie tylko, że naukowcy są pazerni na kasę. Nauka jest wyjątkowo kosztowna, a już dawno zauważono, że wśród problemów nurtujących naukowca nie może być kwestii pieniędzy, ponieważ ta kłóci się z innymi zagadnieniami, jakie ma podejmować.

Czytaj też: Cyfrowe archiwum X. Naukowcy teraz zaczynają dzień na arXiv. Wydawcy zgrzytają zębami

Sprawozdania, szkolenia, tony dokumentów

Konsekwencje finansowej mizerii nauki są łatwe do przewidzenia, w szczególności w sferze administracyjnej. Władza, która ogranicza nakłady na naukę, musi wprowadzić rozległy system biurokratyczny kontrolny w celu tropienia „nadużyć” i realizacji oszczędności.

Celowo użyłem cudzysłowu. Naukowcy nie są aniołami i nie jest tak, że ich działania są bez zarzutu. Jesteśmy tylko ułomnymi ludźmi i nic, co ludzkie, także to negatywne, nie jest nam obce. Prawda jest taka, że nauka jest, po pierwsze, bardzo kosztowna, a po drugie, nawet najlepsza organizacja i planowanie badań nie zapewni sukcesu, a to znaczy, że część nakładów, zapewne spora, idzie na marne.

Paradoksalnie rzecz ujmując, o tym, jak dane państwo dba o naukę, dobrze świadczy to, ile pieniędzy jest traconych z budżetu przeznaczanego na badania. Aparat biurokratyczny nie jest w stanie tego przyjąć do wiadomości, a w każdym razie zaakceptować, bo kieruje się innymi kryteriami racjonalności. Sprawozdania, szkolenia, tony dokumentów – to jest rzeczywistość polskiej nauki.

Załóżmy, że piszesz (nawet bezpłatną) recenzję dla czasopisma naukowego. Musisz wypełnić kwestionariusz i umowę, opatrzyć podpisem elektronicznym lub klasycznym (w tym drugim wypadku trzeba materiały wysłać pocztą tradycyjną). Bywa, że taka procedura pochłania kilka lub nawet kilkanaście stron papieru. Zakładając, że każdy z, powiedzmy, 60 tys. naukowców raz w roku przygotowuje taki „pasztet”, łatwo obliczyć, że pochłania to jakieś pół miliona kartek.

Prawdziwą plagą w środowisku akademickim są uczelniani informatycy, którzy nader często, niekiedy raz na kwartał, zmieniają adresy poczty elektronicznej, rzekomo z powodów bezpieczeństwa danych, a faktycznie po to, aby uzasadnić swoje istnienie. Ciekawe, że te wszystkie biurokratyczne i bezsensowne poczynania są bardzo często uzasadniane regulacjami europejskimi, co jest jawną bzdurą, bo każdy, kto ma jakie takie kontakty międzynarodowe, wie, że pisząc recenzję dla pisma zagranicznego, wystarczy wypełnić króciutkie oświadczenie, a czasem obchodzi się bez tego.

Rzecz w tym, że władza, zarówno ta oficjalna, jak i opozycja, chociaż epatuje przywiązaniem do szczytnych i wyjątkowych wartości, traktuje obywateli jako potencjalnych przestępców.

Czytaj też: Drapieżna papiernia. Uczelnie stąpają po polu minowym. Na łapu-capu się tego nie naprawi

Nauka na marginesie prestiżu

Skutki są wyjątkowo opłakane. W atmosferze totalnej podejrzliwości i nieufności rozmaici pozorni reformatorzy czują się jak ryby w wodzie. Wielu naukowców popierało absurdalne poczynania p. Gowina i p. Czarnka, kolejnych nieudaczników w roli ministrów nauki i szkolnictwa wyższego. Działania tej grupy, zwłaszcza dysponentów środków finansowych, przede wszystkim grantów, były w wielu przypadkach zwyczajnie korupcjogenne pod względem ideologicznym i to w sposób wręcz porównywalny z czasami, gdy propagowano naukę w służbie „socjalistycznej ojczyzny”.

Wystarczy przypomnieć decyzje p. Gowina w sprawie finansowania takich samych projektów realizowanych przez różne uczelnie katolickie i wielce godziwe subwencje p. Czarnka dla takich ośrodków. Ci sami naukowcy, którzy zachwalali pod niebiosa (jakże by inaczej) gowinowo-czarnkowe poczynania jako dziejowe w historii nauki, nie złożyli broni w chwili obecnej, a wszystko wskazuje na to, że nadchodzi szczęsny „obywatelski” czas dla podobnych działań dokonywanych pod pozorem troski o „to, co najważniejsze”.

Nauka jest również poważnym przedsięwzięciem międzynarodowym. Ma to swój aspekt badawczy, ponieważ coraz więcej rezultatów jest uzyskiwanych przez zespoły grupujące naukowców z różnych krajów. Poza tym osiągnięcia naukowe są powodem do słusznej dumy, o którą coraz trudniej, gdy państwo spycha naukę na odległy margines prestiżu. Słusznie zżymamy się, gdy zagranica „podbiera” nam naukowców. Swego czasu był problem z narodowością Kopernika, a obecnie jest ze wspomnianą Marią Skłodowską-Curie. W 2011 r. w Nancy odbył się 14. Międzynarodowy Kongres Logiki, Metodologii i Filozofii Nauki. To miasto Stanisława Leszczyńskiego, więc zaproponowałem odczyt o nim jako filozofie. Zacząłem tak: „Były trzy wielkie polskie Marie w historii Francji, mianowicie Maria Leszczyńska, żona Ludwika XV zwana matką Francji, Maria Walewska, kochanka Napoleona, i madame Curie”. Po odczycie podeszła do mnie pani profesor College de France, specjalistka od historii nauk przyrodniczych, i powiedziała: „Wiesz, nie wiedziałam, że madame Curie była Polką”.

To bardzo dobrze, że Kopernik już bezwarunkowo funkcjonuje w światowej świadomości historycznej jako wielki polski uczony, natomiast nieco deprymujące jest to, że polskie pochodzenie Marii Skłodowskiej-Curie, którego nigdy nie ukrywała, jest nieznane nawet osobom, które profesjonalnie zajmują się historią przyrodoznawstwa, nawet gdyby panna Skłodowska nie wyjechała do Francji, tam nie studiowała itd., nie zostałaby jedną z najwybitniejszych kobiet w historii nauki (pierwsza „kobieca” Nagroda Nobla, pierwsza „kobieca” powtórzona Nagroda Nobla dla tej samej osoby, pierwsza kobieta na profesorskim stanowisku w Sorbonie, pierwsza kobieta doctor honoris causa i pierwsza kobieta pochowana w paryskim Panteonie). Nie dziwi zatem, że jest traktowana jako uczona francuska niezależnie od polskiego pochodzenia. Obrażanie się na to, że na monecie wybitej we Francji jest Marie Curie, a nie Maria Skłodowska-Curie, jest niepoważne i świadczy o pełnym kompleksów niezrozumieniu, czym jest nauka.

Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dwa światy na wojnie z Rosją. „Po ciała dawno nikt już nie przyjeżdża”. Paweł Reszka pisze z linii frontu

Na tej wojnie nie ma klasycznej linii frontu, zmasowane szturmy są coraz rzadsze. Za to rozszerza się strefa zagrożenia, nawet setki kilometrów w głąb Rosji. Trwają regularne polowania na operatorów dronów. Rosyjskie zwiadowcze bezpilotowce latają nad piwnicą, w której siedzi Teo. Nic w tym dziwnego.

Paweł Reszka z Kramatorska
24.10.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną