Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Niemcy o skośnych oczach

Niemiecki hipereksport: dla nich zysk, dla innych kłopot

Berlin zapewnił sobie dominujące miejsce w Europie. Berlin zapewnił sobie dominujące miejsce w Europie. sborisov / PantherMedia
Czy można mieć pretensje do Niemców o to, że im wychodzi? Okazuje się, że można. Chodzi o to, że za dużo eksportują.
W 2003 r. Niemcy objęły pozycję lidera na światowej liście eksporterów, wyprzedzając Amerykę, i pozycję tę utrzymały do 2009 r.Nadja Blume/PantherMedia W 2003 r. Niemcy objęły pozycję lidera na światowej liście eksporterów, wyprzedzając Amerykę, i pozycję tę utrzymały do 2009 r.
Niemcy czynią to, co czyni korporacja – przede wszystkim dba o własnych akcjonariuszy.Nigel Treblin/AFP/EAST NEWS Niemcy czynią to, co czyni korporacja – przede wszystkim dba o własnych akcjonariuszy.

W raporcie dla Kongresu USA, ogłoszonym 30 października przez Departament Skarbu, mówi się wprost, że w strefie euro kraje o dużych nadwyżkach powinny je zmniejszyć i wzmocnić popyt wewnętrzny. Raport wytyka Niemcom, że mieli nadwyżkę wyższą niż Chiny – w pierwszej połowie 2013 r. ich nadwyżka bilansu płatniczego sięgnęła 7 proc. PKB – zaś anemiczny wzrost popytu wewnętrznego w Niemczech utrudnia odzyskiwanie równowagi krajom w największych tarapatach. W rezultacie polityka Berlina wywołuje zarówno w strefie euro, jak i w całej gospodarce światowej tzw. deflationary bias, co oznacza, że słaby popyt przekłada się na niski wzrost, wysokie bezrobocie, zwłaszcza wśród młodzieży, i niską inflację. Na samym wstępie dokumentu widnieje informacja, że był on konsultowany zarówno z Radą Gubernatorów Rezerwy Federalnej, jak i kierownictwem Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Hojny dobroczyńca

Zarzutom wobec Niemiec towarzyszy umiarkowana pochwała Chin, których nadwyżka w bilansie wymiany z zagranicą (towarów, usług i kapitału) spadła z 10,1 proc. PKB w 2007 r. do 2,5 proc. PKB w pierwszej połowie 2013 r., co wynikało po części z faktycznej aprecjacji chińskiej waluty, choć Amerykanie podkreślają, że renminbi pozostaje nadal sztucznie niedoszacowane. Rząd mógł się także pochwalić, że deficyt na rachunku bieżącym USA spadł w drugim kwartale 2013 r. do 2,4 proc. PKB – najniższego poziomu od 15 lat. Raport przypomina, że jeśli chodzi o ożywienie, strefa euro ustępuje reszcie rozwiniętego gospodarczo świata: PKB jest nadal 3 proc. poniżej poziomu z pierwszego kwartału 2008 r., a popyt prywatny jest niemal 6 proc. niższy niż przed kryzysem.

Niemcy uznali konkluzje raportu za „niepojęte”. Rzecznik ministerstwa finansów oświadczył, że nie potrzeba żadnych korekt w „naszej przyjaznej wzrostowi polityce gospodarczej i fiskalnej”.

Paul Krugman, noblista i dyżurny keynesista, w kilka dni po publikacji raportu na łamach „New York Timesa” pochwalił Departament Skarbu i „przywalił” Niemcom. Ich reakcję uznał za kolejny dowód kurczowego trzymania się w Berlinie złej diagnozy obecnych problemów i tendencji do postrzegania się jako ofiary.

To prawda, pisze, że Niemcy miały nadwyżkę handlową nie od dziś, ale kiedyś towarzyszyły jej deficyty na południu Europy finansowane w dużym stopniu napływem niemieckiego kapitału. Potem, gdy nadszedł kryzys, kapitał z Niemiec przestał płynąć na Południe. Zadłużone kraje zmuszono – przy silnej presji Berlina – do ostrego zaciśnięcia pasa i eliminacji deficytu. Dziś Irlandia, Włochy, Portugalia i Hiszpania eksportują więcej, niż importują, bo silnie obcięły import. Ale proces przywracania równowagi nie był symetryczny – podkreśla Krugman – kurczeniu się deficytów u dłużników nie towarzyszyło kurczenie się niemieckiej nadwyżki. To zaś jest złe nie tylko dla Unii, ale i dla reszty świata. Europa jako całość ma nagle nadwyżki handlowe. Pięć lat po bankructwie banku Lehman Brothers gospodarka światowa cierpi wciąż na chroniczny deficyt popytu. W tej sytuacji, abstrahując od najlepszych intencji, politykę kraju o dużych nadwyżkach można nazwać polityką zubożania swego sąsiada, pozbawiania pracy obywateli krajów partnerskich.

 

W komentarzach czytelników „New York Timesa” Krugmanowi nie szczędzono krytyki. Czy ludzie (czytaj Niemcy) mają moralny obowiązek wspierania tych, którzy całymi latami żyli ponad stan? Rozwiązanie dla Grecji i Hiszpanii – napisał ktoś – to albo zachowywać się jak Niemcy, albo zaakceptować swój los. Niemcy czynią to, co czyni korporacja – przede wszystkim dba o własnych akcjonariuszy. Czego Krugman chce od Niemców? Żeby mniej produkowali? Albo produkowali buble? Czy można ich winić za to, że mają wykwalifikowanych ludzi i niskie bezrobocie?

Rzecz w tym, że uwadze Niemców zdaje się umykać prosta oczywistość: po to, żeby mogli mieć wielką nadwyżkę, ktoś musi mieć deficyt. Jak zauważył komentator „Financial Times” Martin Wolf: „Czy każdy ma mieć nadwyżkę w budżecie wydatków bieżących? Jeśli tak, to z kim – z Marsjanami?”.

Niemcy nie stroniły w przeszłości od pomagania potrzebującym. Nic zatem dziwnego, że uwierzyły w swą rolę hojnego dobroczyńcy. Dziś mają coraz mniej sympatii dla kłopotów innych, uważając, że są jak prymus, który ślęczy godzinami nad trudnym zadaniem, podczas gdy inni balują, a tuż przed lekcją przepisują zadanie i dostają wysokie noty. Mniej powszechna jest świadomość ogromnych korzyści, jakie narodziny euro w 1999 r. przyniosły samym Niemcom. Wspólna waluta oznaczała kres obaw o to, że siła marki utrudni rywalizację z krajami o słabszej walucie. Pozbawiła bowiem partnerów opcji dewaluacji własnej waluty dla poprawy konkurencyjności.

Motor wzrostu

Sukcesy eksportowe nie spadły niczym manna z nieba. Pracodawcy i związki zawodowe zadbali wspólnie o kontrolę wzrostu wynagrodzeń. Rząd sprzyjał liberalizacji rynku zatrudnienia. Obcięto pozapłacowe koszty pracy, obniżając stawki ubezpieczeń. Podczas gdy dla południowych obrzeży strefy euro główną korzyścią wspólnej waluty były niskie stopy procentowe i łatwiejszy dostęp do kredytów, w przypadku Niemiec euro stanowiło znakomite wsparcie dla eksportu.

W 2003 r. Niemcy objęły pozycję lidera na światowej liście eksporterów, wyprzedzając Amerykę, i pozycję tę utrzymały do 2009 r., kiedy to głównie z powodu dekoniunktury w Unii Europejskiej ich miejsce na czele tabeli zajęły Chiny. Berlin podkreśla, że jego sukcesy biorą się z jakości towarów, a nie z ich cen. Ale niewiele jest takich, gdzie cena nie gra roli.

To, co Niemcy uważają za cnotę, ich partnerzy postrzegają jako problem. Kiedy Christine Lagarde, dziś szefowa MFW, jeszcze jako francuska minister finansów, na początku kryzysu apelowała do krajów o nadwyżkach handlowych, aby uczyniły „coś” dla promocji europejskiego wzrostu gospodarczego, miała na myśli niemiecki model oparty na ekspansji eksportu. Niemiecki instytut badawczy IMK (Institut für Makroökonomie und Konjunkturforschung), bliski ruchowi związkowemu, uważa, że model francuski ma przewagę nad niemieckim, gdyż we Francji tempo wzrostu płac odpowiada z grubsza tempu wzrostu wydajności pracy. Rainer Bruderle, wówczas niemiecki minister gospodarki i technologii (dziś szef frakcji FDP w Bundestagu), ripostował, że nie można zmuszać sprintera, aby „wkładał ciężarki w swe szorty”. Pomysł naśladowania Francji, z jej deficytem budżetowym i kulejącym przemysłem, uchodzi w Niemczech za dziwaczny. Rynek, a nie rządy, powinien kształtować płace, przypomina Berlin. Sztuczne windowanie płac doprowadzi jedynie do wzrostu bezrobocia, a to przyhamuje konsumpcję i ograniczy import.

 

Christine Lagarde przypominała, że aby zwiększyć efektywny popyt, nie trzeba podnosić płac – wystarczy obciąć podatki. W teorii tak uważa również rząd niemiecki, ale w praktyce będzie o to trudno, bo poprawka do konstytucji, w myśl której od 2016 r. deficyt budżetu federalnego nie może przekroczyć 0,35 proc. PKB, będzie popychać Niemcy albo ku cięciu wydatków, albo do podwyżek, a nie obniżek podatków. Europa nie ma więc co liczyć na rychłą zmianę niemieckiego modelu wzrostu, który reszcie kontynentu komplikuje powrót na ścieżkę prawdziwego ożywienia.

Adam Tooze, brytyjski historyk, wykształcony w Cambridge, Freie Universität Berlin i w London School of Economics, obecnie profesor historii na amerykańskim Yale University, znany ze swej pracy na temat gospodarki Trzeciej Rzeszy („The Wages of Destruction”), rok temu opublikował w „Foreign Affairs” esej na temat gospodarki dzisiejszych Niemiec z dość zaskakującymi tezami. Uderza już sam tytuł: „Niemiecki wzrost nie do utrzymania. Zaciskanie pasa dziś, stagnacja później”.

Ogromna nadwyżka w bilansie obrotów z zagranicą oznacza, że niemieckie przedsiębiorstwa inwestują swe zyski poza krajem, z uszczerbkiem dla krajowych inwestycji. Ze względu na poprawkę do konstytucji zarówno nad rządem federalnym, jak i stanowymi wisi paraliżujący obowiązek zrównoważonego budżetu i to wtedy, gdy oprocentowanie pożyczek jest bliskie zeru, więc aż się prosi, by inwestować za pożyczone pieniądze. Co więcej, powiada Tooze, zamiast próbować wyrwać się z tego gorsetu, Berlin upiera się, aby cała strefa euro przyjęła jego zachowanie za model.

Niemcy postrzegają ogromne nadwyżki w handlu, pisze Tooze, jako powrót do czasów tuż po drugiej wojnie światowej, gdy kraj podnosił się szybko z gruzów i „Made in Germany” stało się symbolem jakości. Ale to, jego zdaniem, chybiona analogia. Choć już pół wieku temu RFN szczycił się nadwyżką w bilansie płatniczym, to wówczas eksportowi kapitału towarzyszyły ogromne inwestycje wewnątrz. Dziś kraj inwestuje głównie poza swymi granicami. Od początku XXI w. udział inwestycji w niemieckim PKB był niższy niż w całej historii kraju, z wyjątkiem lat Wielkiego Kryzysu. Całymi latami deprecjacja majątku trwałego przekraczała wielkość nowych inwestycji. Energetyka i edukacja to klasyczne przykłady zaniedbanych sektorów.

Już dziś energia kosztuje w RFN trzy razy więcej niż w USA, a te koszty pójdą w górę o co najmniej 50 proc. w wyniku Energiewende – planowanej transformacji sektora energetyki. Tragedia w Fukuszimie przestraszyła Niemców tak, jakby żyli w strefie nieustannych wstrząsów sejsmicznych i groziło im tsunami. Zamykanie elektrowni atomowych wymusiło postawienie przed energią odnawialną celów graniczących z fantazją.

W rankingu najlepszych światowych uniwersytetów za 2013 r., autorstwa szang­hajskiego Jiao Tong University, z uczelni niemieckich, intelektualnych potęg XIX i XX w., najwyżej, bo na 50 miejscu, plasuje się Technische Universität München, a w pierwszej setce Niemcy mają mniej uczelni niż Brytyjczycy i Australijczycy oraz tyle samo co Szwajcarzy i Kanadyjczycy. Krótko mówiąc, Berlin zapewnił sobie dominujące miejsce w Europie, ale wydaje się zaniedbywać potrzeby jutra.

Świadomy tych problemów Berlin stworzył ostatnio ambitne plany inwestycji w edukację i w energetykę. Miałyby kosztować setki miliardów euro. Są to na razie generalia, a nie konkrety, a poprawka do konstytucji komplikuje odpowiedź na pytanie, jak za realizację tych planów zapłacić. Tooze pisze, że polityka zaciskania pasa powinna odgrywać rolę „terapii szokowej”, a nie stać się stałym składnikiem polityki gospodarczej. A ku temu zdają się właśnie zmierzać Niemcy.

Kondycja gospodarcza Niemiec ma dla nas, oczywiście, ogromne znaczenie, bo to nasz najważniejszy partner gospodarczy i ich dzisiejsze sukcesy służą naszemu eksportowi. Ale nie mniej ważny z rozmaitych powodów jest dla nas stan zdrowia reszty Europy. Jeśli więc autorzy cytowanego raportu i wielu innych ekspertów, którzy myślą podobnie, mają rację i niemiecki model utrudnia Europie powrót na ścieżkę wzrostu, to i w polskim interesie leży, aby uległ modyfikacji.

Chińczycy powoli dochodzą do wniosku, że nie tylko eksport, ale także silniejszy popyt wewnętrzny może być motorem wzrostu. Niemcom też by to wyszło na zdrowie, z pożytkiem także dla innych.

Polityka 49.2013 (2936) z dnia 03.12.2013; Rynek; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Niemcy o skośnych oczach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Ustalenia „Polityki”: Działacze PiS nadal zarabiają w Pekao. I to sporo

W Pekao wciąż zarabia żona najbardziej znanego ochroniarza Jacka Sasina, ale i radni PiS. Niektórzy nawet 44 tys. zł miesięcznie, nie licząc aut służbowych i zagranicznych wyjazdów. Pracownicy mają już dość działaczy PiS i czekają na nowy zarząd.

Anna Dąbrowska
30.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną