Tegoroczne europejskie lato jest wyjątkowo gorące, ale temperatura w liniach lotniczych Ryanair bije wszelkie rekordy. W Irlandii co tydzień strajkuje część pilotów, niedawno miał miejsce dwudniowy protest personelu pokładowego w kilku krajach (odczuli go też polscy klienci), a teraz nowy front walki otwiera się w Niemczech. Tam zdecydowana większość pilotów zrzeszonych w związku zawodowym Cockpit opowiedziała się za strajkiem. Ma do niego dojść, jeśli Ryanair do 6 sierpnia nie spełni postulatów protestujących. Jednak irlandzki przewoźnik się nie poddaje. Nie chce ustępować związkowcom, bo jak podkreśla, oznaczałoby to zakwestionowanie całego jego modelu biznesowego.
Tanie loty, ludzkie koszty – bezwzględny model biznesowy Ryanaira
A jest on bardzo prosty: maksymalna kontrola wszystkich kosztów, także tych ludzkich, pozwalająca oferować klientom jak najtańsze bilety. Ryanair chwali się, że jego klienci płacą za sam przelot (bez żadnych dodatkowych usług) średnio zaledwie 40 euro, a ceny biletów co roku spadają. Tyle że zatrudnieni w Ryanairze zwracają uwagę na konsekwencje takiego modelu. A raczej zatrudnieni u pośredników, którzy potem wynajmują ich Ryanairowi, bo tak jest taniej. Wśród wielu postulatów protestujących powtarza się przede wszystkim jeden i nie są to wcale wyższe pensje. Chodzi o normalne umowy o etat, zawierane na podstawie lokalnego prawa pracy zamiast dotychczasowych kontraktów, które – używając terminologii polskiej – moglibyśmy nazwać „śmieciowymi”. I piloci, i członkowie personelu pokładowego chcą przede wszystkim poczucia stabilizacji, żeby nie martwić się o wynagrodzenie w czasie choroby, żeby normalnie odkładać na emeryturę, żeby przestać denerwować pasażerów wciskaniem im zdrapek i perfum.
Ryanair w sidłach niskich cen, które sam zastawił
Jednak dla Ryanaira rewolucja w sposobie zatrudniania oznacza oczywiście wyższe koszty. A tego Irlandczycy boją się panicznie, więc wolą straszyć zabieraniem samolotów i likwidowaniem miejsc pracy w opornych bazach, niż zmienić swoją politykę. Czy mają rację? Ryanair sam przyzwyczaił Europejczyków do taniego latania, zwłaszcza poza sezonem letnim. Jeśli teraz zacząłby podwyższać ceny, mógłby rzeczywiście stracić tych klientów, którzy polują wyłącznie na najtańsze bilety. Bo choć na pewno każdy pasażer chce, żeby cała załoga była ze swojej pracy zadowolona, to niekoniecznie jest skłonny za to dopłacać.
Czytaj także: Ryanair strajkuje. Co należy się pasażerom?
Ryanair wpadł we własne sidła. Przez lata tyle mówił o znaczeniu niskich cen, o zaletach swojego modelu niskokosztowego, że teraz trudno mu nagle zmienić narrację. Irlandczycy ciężko pracowali na swój wizerunek linii bezwzględnej, nieliczącej się z pracownikami, prowokującej rywali i polityków, ale równocześnie taniej. Paradoksalnie w lepszej sytuacji są dzisiaj ich rywale, którzy uchodzą może za droższych, ale działających nieco etyczniej. A Ryanair, jeśli chce nie tylko przetrwać, ale dalej się rozwijać, musi postawić na nowy przekaz marketingowy. I zacząć wyjaśniać swoim klientom, że za bilet warto dopłacić kilka czy kilkanaście euro, aby zniknęło ryzyko strajków i odwoływanych w ostatniej chwili lotów. Bo prostego powrotu do przeszłości nie ma: pracownicy Ryanaira po raz pierwszy w historii linii poczuli swoją siłę i teraz na pewno nie odpuszczą. Jesień też może być gorąca.
Czytaj także: Strajki w liniach lotniczych Ryanair. O co chodzi pilotom?