Słynny amerykański thriller z lat 70. „Trzy dni Kondora”, pokazujący krwawe rozgrywki prowadzone przez CIA, wszedł do historii światowego kina jako arcydzieło sprawnej reżyserii. Nikt nie zastanawiał się nawet, czy pokazywał prawdę, bo w filmie nie było nawet najmniejszej próby nawiązania do rzeczywistych zdarzeń.
Patryk Vega chce, aby jego dzieło odebrano jako niemalże dokumentalny zapis faktów. Opowiada, że dokumentując scenariusz, przez dwa lata spotykał się z ludźmi służb. Słuchał pilnie, a oni opowiadali mu rzeczy, których nikomu jeszcze nie mówili. Film powstał na podstawie tych relacji. Vega kokietuje widza prostym przekazem: pokazałem na ekranie to, czego dowiedziałem się od moich informatorów.
Jest też drugi przekaz autora. Według Vegi (i nie tylko niego) rozwiązanie WSI było błędem, a raport Macierewicza przestępstwem, bo naraził na śmierć zagranicznych agentów wojskowej służby specjalnej. Reżyser idzie dalej – funkcjonariusze tej służby na czele z jej dowódcą, pozbawieni z dnia na dzień pracy i kontroli, przeszli na stronę złych mocy. Z taką wizją reżysera kłopot mają ludzie z formacji Antoniego Macierewicza (który już skrytykował film), ale i stronnicy rozwiązanych WSI. Ci pierwsi, bo bronią raportu jak niepodległości. Ci drudzy, bo przecież nie pogodzą się z wizją przestępczej drogi byłych oficerów wojskowych służb.
Film opowiada o kilku zdarzeniach momentami łudząco podobnych do rzeczywistych przypadków. Śmierć Andrzeja Leppera i Barbary Blidy reżyser odwzorował z precyzją dokumentalisty. Sceneria, budynki i pory dnia zgodne są niemalże co do joty z rzeczywistością. Nawet odpowiednio dobrani i ucharakteryzowani aktorzy. Tyle że w filmie samobójstwo Leppera zostaje sfingowane, w istocie mamy do czynienia z zabójstwem. W taki finał kariery wodza Samoobrony wciąż wierzą wyznawcy teorii spiskowych – teraz dostają od Patryka Vegi potwierdzenie swoich podejrzeń.
Śmierć Barbary Blidy, w nie do końca do dzisiaj wyjaśnionych okolicznościach, w filmie jest spowodowana szamotaniną z agentką ABW. To możliwa wersja, ale Vega dodaje szczegół od siebie. Wcześniej agentka podaje byłej minister telefon. Słowa, jakie w słuchawce słyszy Blida, powodują, że sięga po broń.
W filmie zostaje zamordowany mężczyzna zwany Mordochlapem (bo ujawnia zbyt wiele tajemnic WSI komisji Macierewicza). Sprawcy kierują podejrzenia na jego syna, który trafia do zamkniętego zakładu psychiatrycznego. Wszyscy pamiętają zabójstwo byłego wiceministra transportu Eugeniusza Wróbla. Według prokuratury sprawcą był jego syn, który w chwili popełnienia czynu nie był w stanie kierować swoim postępowaniem – trafił do psychiatryka.
Na ekranie zostaje finezyjnie otruty (tak aby wyglądało to na atak serca), powiązany ze służbami Saddama Husajna, Irakijczyk od lat mieszkający w Polsce i prowadzący interesy w branży rolniczej. Niedawno zmarł nagle na serce prawdziwy Irakijczyk, biznesmen działający w polskim sektorze rolnym.
Po co reżyserowi były te czytelne nawiązania do rzeczywistych zdarzeń? Dał wyraźny sygnał, że nie wszystko wiemy. Za śmiercią Leppera, Blidy, wiceministra czy irackiego biznesmena stali, według niego, spiskujący ludzie tajnych służb. Filmowi taka interpretacja dodaje atrakcyjności, ale czy ma coś wspólnego z faktami?
Mit zabijania
Rzecznik ABW Maciej Karczyński po obejrzeniu filmu wpisał na Facebooku: „Mocny, ale dla małolatów. Trzyma w napięciu, ale prawdy się nie trzyma”.
Bohaterka „Służb specjalnych” należy do elitarnego oddziału ABW do operacji specjalnych. W filmie ta jednostka nosi nazwę Sowa. Tam nauczyła się zabijać. Według Karczyńskiego przy ABW faktycznie istnieje grupa antyterrorystyczna, ale wyłącznie do zatrzymywania niebezpiecznych podejrzanych. Nie ma w niej kobiet.
Sztuki zabijania – na zasadzie: albo on ciebie, albo ty jego – uczeni są żołnierze formacji GROM, specjalnej jednostki wojskowej działającej jako formacja szybkiego reagowania. Grupa GROM nie może być jednak używana w Polsce, wypełnia zadania wyłącznie podczas misji międzynarodowych. Podobne szkolenie przechodzi elitarna jednostka marynarki wojennej Formoza.
Służby specjalne dysponują własnymi grupami antyterrorystycznymi, ale wyszkolonymi wyłącznie do bezpiecznego obezwładniania przeciwnika. Mitem jest rzekomo wpajana funkcjonariuszom służb umiejętność pozbawiania kogoś życia bez pozostawiania śladów. Tak miały działać grupy dywersyjne radzieckiego NKWD i KGB. Prawdopodobnie tamte metody przejęły później służby Federacji Rosyjskiej, o czym ma świadczyć m.in. tragiczny przypadek Aleksandra Litwinienki.
W Polsce co pewien czas ożywa mit tzw. seryjnego samobójcy – likwidatora pozorującego egzekucje na śmierci z własnej ręki. Grupa wyznawców teorii spiskowych jest liczna, a jeżeli nadchodzi wiadomość o kolejnym przypadku śmierci w nie do końca jasnych okolicznościach, natychmiast rośnie przekonanie, że to dzieło skrytobójcy. Tak było, kiedy kolejno trzech sprawców porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika popełniło samobójstwa w więzieniach. Tak było, kiedy najpierw powiesił się w areszcie na Rakowieckiej Tadeusz Maziuk, domniemany zabójca ministra Jacka Dębskiego, a zaraz po nim odebrał sobie życie w wiedeńskim areszcie oskarżony o zlecenie tej zbrodni Jeremiasz Barański. Do dzisiaj wielu nie wierzy, że twórca jednostki GROM gen. Sławomir Petelicki strzelił sam do siebie. Za dużo wiedział, musiał zginąć, komentuje ulica.
Za dużo miał wiedzieć gen. Marek Papała, były komendant główny Policji, którego zastrzelono w czerwcu 1998 r., a zbrodnia do dzisiaj nie została osądzona. Stąd powszechne rozczarowanie wynikami śledztwa łódzkiej prokuratury, z którego wynika, że generał zginął przypadkiem, a zabił go złodziej samochodowy Igor M., ps. Patyk, bo chciał ukraść samochód, a były szef Policji chciał mu w tym przeszkodzić. Film Vegi jest skierowany do tłumu wierzącego w seryjnego samobójcę i padnie na podatny grunt. A tak na marginesie, filmowy generał stojący na czele grupy zabójców przypomina zarówno gen. Marka Dukaczewskiego, ostatniego dowódcę WSI przed rozwiązaniem, jak i wspomnianego gen. Petelickiego. Scena, w której szef zabójców ginie, jest tak zmontowana, że nie jest pewne, czy sam do siebie strzelił, czy ktoś to zrobił za niego.
Mit spisku
Ponieważ wszystko, czym zajmują się w Polsce służby specjalne, opatrzone jest klauzulą najwyższej tajności, tym łatwiej uwierzyć, że mogą one działać poza granicami prawa, bo nikt tego nie sprawdzi. Afera podsłuchowa spowodowała, że wiara w spisek sięgnęła najwyższych szczebli. Media sugerowały, że za podsłuchiwaniem w dwóch warszawskich restauracjach stał oficer BOR albo że była to rozgrywka między CBŚ, ABW a CBA. Premier Tusk poszedł dalej, ogłaszając publicznie swoje podejrzenia, że za wszystkim kryją się rosyjskie służby. Dało to pole do spekulacji o powiązaniach obcych agentów z polskimi byłymi funkcjonariuszami (czytaj: zdrajcami). Na razie z ustaleń prokuratury wynika, że spisek zawiązali dwaj kelnerzy i dwaj biznesmeni. Brzmi to rozczarowująco.
Teraz media spekulują, że szef CBA Paweł Wojtunik był inwigilowany przez ABW albo Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. Źródłem informacji jest zastrzegający anonimowość poseł z sejmowej komisji ds. służb specjalnych, przed którą stanął Wojtunik. Poseł, jak poinformowano, zastrzegł anonimowość, bo obrady komisji są niejawne, a on podpisał zobowiązanie do zachowania wszystkiego w tajemnicy. Pod nazwiskiem nie powie nic, ale anonimowo wszystko, co wie. To już zakrawa na stan chorobowy. Tajemnica państwowa jest parawanem, za który zajrzeć może każdy. W takiej atmosferze teorię spisku służb należy włożyć między bajki. Spisek wymaga przecież najgłębszej konfidencji, a w polskich realiach to niemożliwe.
O uczestniczenie w spiskach najbardziej podejrzewani byli, i są nadal, żołnierze dawnych WSI. Kiedy ta formacja działała, nieustannie wietrzono afery z udziałem jej oficerów. Zdarzały się naprawdę, co nie znaczy, że były na porządku dziennym. W każdej służbie specjalnej, podobnie jak w Policji i innych służbach mundurowych, przytrafiają się tzw. czarne owce. To ludzie, którzy wykorzystują każdą możliwość dla ubicia interesu prywatnego. Według raportu Macierewicza WSI en bloc była formacją przestępczą działającą na pasku Moskwy. Procesy sądowe wytaczane przez pomówionych oficerów WSI dowiodły, że oskarżenia z raportu nie miały pokrycia w rzeczywistości.
Mówi były członek kadry dowódczej w WSI: – Przez jakiś czas pracowałem poza wojskiem jako oficer pod przykryciem. Kierowałem firmą handlową. Pan Macierewicz i za nim media zarzucały WSI, że oficerowie wili sobie takie gniazdka, aby zarabiać na boku. Wystarczy przejrzeć dokumenty z KRS, aby zrozumieć, że tam wszystko musiało być transparentne. Nie było możliwości machlojek. Firma funkcjonowała według zasad prawa handlowego, a była potrzebna, żeby stworzyć wiarygodną legendę dla oficerów wywiadu pracujących nie dla siebie, ale dla Polski.
W filmie Vegi jest mowa o zaciągu do nowych służb powołanych w miejsce WSI strażników miejskich i harcerzy, którzy po kilkunastodniowym szkoleniu mieli być oczami i uszami pilnującymi bezpieczeństwa polskiej armii na zagranicznych misjach. Ten wątek potwierdza mój rozmówca. – Przyszedł pan Marczuk, którego zresztą miałem wątpliwą przyjemność wprowadzać przez trzy dni w jego obowiązki. Połowa 2006 r. to był czas, kiedy służby wojskowe przejęła Straż Miejska i harcerze.
Witold Marczuk za kadencji Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta Warszawy, był w stolicy komendantem Straży Miejskiej. W 2006 r. został szefem Służby Wywiadu Wojskowego. W międzyczasie stał też krótko na czele ABW.
Byli żołnierze WSI działają dzisiaj w stowarzyszeniu Sowa. Spotykają się raz w tygodniu, ale nie po to, aby knuć przeciwko państwu. Stowarzyszenie działa przy otwartej kurtynie. Jego celem jest pomoc kolegom ze służby, którzy znajdują się w złej sytuacji życiowej.
Urwani ze smyczy
Patryk Vega mówi, że jednym z powodów, dla których nakręcił swoje dzieło, była potrzeba zwrócenia uwagi na poważny problem braku opieki państwa nad ludźmi, którzy odchodzą ze służb. Trudno się z nim nie zgodzić.
Nieżyjący już płk Leszek Drewniak, były zastępca dowódcy GROM, porównywał kiedyś sytuację byłych żołnierzy jednostek specjalnych w Polsce i na Zachodzie. Tam każdy wyszkolony do wykonywania niebezpiecznych zadań jest monitorowany przez rządowe agendy. Kiedy potrzebuje pomocy, udziela mu jej państwo. Kiedy zbacza w złą stronę, państwo natychmiast reaguje. To samo państwo dba, aby ludzie ze służb byli zatrudniani w ważnych sektorach gospodarki. W Polsce nic z tych rzeczy. Skończyłeś służbę, radź sobie sam.
Byli szefowie służb jakoś sobie radzą. Najczęściej pracują jako doradcy albo specjaliści od bezpieczeństwa biznesowego w dużych firmach prywatnych. Gorzej z funkcjonariuszami z niższych szczebli. Pozostawieni sami sobie gubią się w życiu, dokonują złych wyborów. Byli policyjni antyterroryści zasilają czasem szeregi grup przestępczych. W grupie słynnego gangstera Rympałka działali m.in. byli antyterroryści znani pod pseudonimami Pinokio, Długi czy Remek. Do więzienia za gangsterkę trafił też antyterrorysta Drakula. Inny, zwany Fraglesem, przystał do gangu Mutantów. Zginął w strzelaninie z policją na warszawskim Ursynowie.
Po odejściu ze służby funkcjonariusze jednostek specjalnych, często ludzie w pełni sił, 35-, 40-letni, popadają we frustrację spowodowaną przez nagły zastój po okresie dużej aktywności. Sięgają po alkohol, narkotyki, staczają się.
Byli członkowie GROM pomoc znajdują w fundacji byłych żołnierzy tej jednostki. Dawni żołnierze WSI – w Sowie. Ale byli funkcjonariusze ABW, CBA, Straży Granicznej czy policyjni antyterroryści nie mają takiego wsparcia. To niezrozumiałe, ale nie są wykorzystywani nawet do szkolenia swoich następców. Jeżeli Patryk Vega specjalnie wykrzywił obraz polskich służb specjalnych, aby dowieść, jak niebezpieczne może być spuszczenie ze smyczy ludzi służb, to przynajmniej w tym zakresie jego film spełniłby zadanie, gdyby reżyser nie spróbował tak nachalnie konstruować układu spiskowego, trochę według kalki z amerykańskiego kina akcji, a głównie według własnego pomysłu publicystycznego.
Prawica ma z tym filmem kłopot. Musi akceptować ogólne przesłanie „Służb specjalnych”, bo wizja WSI jako mafii zabójców oraz spisek w celu wprowadzenia do Pałacu Prezydenckiego człowieka służb (czytaj: Bronisława Komorowskiego) są zgodne z jej racją stanu. Ale co zrobić z negacją dokonań ekipy Antoniego Macierewicza? On sam mówi portalowi Fronda, że film jest wiarygodny w wątku dotyczącym działania służb specjalnych (czyli WSI po rozwiązaniu), ale traci wiarygodność, krytykując komisję weryfikacyjną. „Autor albo chciał wprowadzić w błąd, albo sam został wprowadzony w błąd, albo – co najprawdopodobniejsze – jedno i drugie” – tłumaczy Macierewicz. I zastanawia się, dlaczego Patryk Vega, dokumentując swoje dzieło, rozmawiał przez dwa lata wyłącznie z byłymi oficerami WSI, a nie z nim i członkami komisji weryfikacyjnej.
Gen. Marek Dukaczewski, ostatni szef WSI, sportretowany w filmie jako szef grupy zabójców, działający według dyrektyw z Moskwy, też ma kłopot, ale innej natury niż Macierewicz. Negatywna rola, jaką odegrał twórca jawnego raportu i tajnego do dzisiaj aneksu, pokazana w filmie odpowiada, według Dukaczewskiego, prawdzie. Ale oficerów WSI Vega przedstawił fałszywie. – To niebezpieczny przekaz, bo daje argumenty naszym przeciwnikom, że WSI były przestępczą instytucją, pozostającą w układzie z mocodawcami z Rosji – mówi na gorąco, tuż po wyjściu z kina. – Nie wiem, z kim reżyser konsultował swój scenariusz, ale na pewno nie ze mną i z nikim z WSI, kogo bym znał.