Społeczeństwo

Ósmoklasistów czeka mała matura. Rodzice się buntują

Egzamin ósmoklasisty w Poznaniu Egzamin ósmoklasisty w Poznaniu Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta
Minie wiele czasu, zanim dzieci mentalnie wrócą do stanu sprzed pandemii. Podniesienie im teraz poprzeczki na pierwszym w życiu egzaminie jest wysoce nieodpowiednie.

Dwa lata temu PiS sprowadził na absolwentów gimnazjów i ósmoklasistów podwójny nabór. Do liceum było bardzo trudno się dostać, a do dobrego liceum megatrudno. Do najbardziej obleganych klas przyjmowano nieraz tylko olimpijczyków. Cieszyli się rodzice młodszych dzieci, że ich to nie spotkało. Dobrze jest nie mieć w życiu pecha.

Cieszyli się przedwcześnie, gdyż rok 2020 przyniósł większe zło: pandemię koronawirusa, edukację online i przesunięcie egzaminów na nie wiadomo kiedy. Najgorsza była niepewność, co ogłosi rząd. O wszystkim dowiadywaliśmy się w ostatniej chwili: tuż przed egzaminami minister edukacji poinformował, że ich nie będzie w terminie. Może za tydzień albo dwa, okazało się jednak, że dopiero za miesiąc.

Cieszyli się rodzice młodszych dzieci. Naiwnie sądzili, że gorzej już być nie może. Nie spotkał ich podwójny nabór, nie spotkała niepewność związana z nieustalonym terminem egzaminu, teraz musi więc być lepiej. Nie przewidzieli, że ich dzieci czeka nauka w ósmej klasie prowadzona nieomal cały czas tylko online. Zresztą zdalna nauka to jedynie czubek lodowej góry nieszczęść. Do tego dochodzą przecież skutki takiej nauki: przede wszystkim depresja. Rocznik, który zdaje egzaminy ósmoklasisty w 2021 r., ma prawo uważać się za fatalny.

Rodzice młodszych dzieci powinni się cieszyć. Nie spotkał ich podwójny nabór do liceum, prawdziwa katastrofa (2019), nie przeżywali stresu związanego z przesunięciem egzaminów o miesiąc (2020), nie doświadczyli lęku o zdrowie dzieci po ponadrocznej nauce online (2021). Nie cieszą się jednak, ponieważ odkryli, że ich dzieci czeka być może największe zło. Absolwenci podstawówek w roku 2022 będą zdawać nie zwykły egzamin ósmoklasisty, lecz o wiele trudniejszy sprawdzian: małą maturę. Będą pisać egzamin z tych samych przedmiotów co maturzyści: z języka polskiego, matematyki, języka obcego i – całkowita nowość – wybranego przedmiotu, np. fizyki, chemii, biologii czy geografii. Dlatego rodzice młodszych dzieci się nie cieszą.

Świadomość pecha

Po raz pierwszy rodzice są świadomi, że za rok ich dzieci czeka większe nieszczęście. Do tej pory było inaczej. Rodzice albo nie zdawali sobie sprawy z czyhającego zła, albo wierzyli w zapewnienia rządu, że nad wszystkim panuje: nad podwójnym naborem, nad pandemią, nad nauczaniem online. Teraz jest inaczej. Rodzice nie wierzą w zapewnienia rządu. Nawet małe dziecko rozumie, że PiS nie panuje ani nad pandemią, ani nad oświatą. Jedyne, co robi, to zmienia ministrów, a od nas żąda, abyśmy każdemu nowemu dali kredyt zaufania.

No więc ufaliśmy Annie Zalewskiej, a ona odwdzięczyła się likwidacją gimnazjów i podwójnym naborem do liceów (kompletna porażka), ufaliśmy Dariuszowi Piontkowskiemu, a ten uraczył nas chaosem egzaminów u progu pandemii (bolesny stres). Teraz też ufamy, jak chce PiS, Przemysławowi Czarnkowi, aż poznamy wyniki tegorocznych matur i nasze zaufanie przeminie jak zeszłoroczny śnieg (niektórzy już zgrzytają zębami i płaczą).

Niespodzianką jest więc jakże przedwczesny brak zaufania do rządu rodziców obecnych siódmoklasistów. Dzieci te dopiero za rok będą zdawać egzaminy, a wtedy – jak zapewnia PiS – będziemy zdrowi i szczęśliwi. Zdrowi, bo masowo zaszczepieni przeciwko koronawirusowi, a szczęśliwi, bo nauka online będzie już tylko wspomnieniem. Problem w tym, że mało osób w to wierzy.

Kto ma dzieci w siódmej klasie, nie wierzy wcale. Dlatego rodzice apelują do rządu, aby zmiany w formule egzaminu ósmoklasisty zostały zatrzymane. Wspierają ich w tym organizacje społeczne, np. „NIE dla chaosu w szkole”, oraz politycy, np. z Koalicji Obywatelskiej. Robi się więc z tego inicjatywa „półpolityczna”, co może tylko zaszkodzić dzieciom. Tymczasem problem jest „zeropolityczny”, chodzi bowiem wyłącznie o dobro dzieci. Zmiany w formule egzaminu, uczynienie go znacznie trudniejszym, nie mogą odbywać się w warunkach „pocovidowych”, o ile w ogóle będą to warunki „po”. No ale bądźmy optymistami.

Choćby było już „po”, to przecież skutki nauki zdalnej nie skończą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nawet jeśli uda się zahamować latem rozprzestrzenianie choroby, minie wiele czasu, zanim dzieci mentalnie wrócą do stanu sprzed pandemii. Podniesienie im teraz poprzeczki na pierwszym w życiu egzaminie jest wysoce nieodpowiednie. Jest moralnie naganne. Tego dzieciom nie wolno zrobić. Rozumie to każdy, kto jest ojcem czy matką dziecka w takim wieku. Żeby jednak inicjatywa nie okazała się wołaniem na puszczy, problem muszą dostrzec wszyscy rodzice, a nie tylko ci, co mają teraz dzieci w siódmej klasie.

Co zrobią rodzice młodszych dzieci?

To naturalne, że cieszymy się, iż nieszczęście nas nie spotkało. Współczujemy ofiarom, ale cieszymy się z własnego szczęścia. Rodzice młodszych dzieci powinni jednak zauważyć pewną tendencję. Właściwie każdy kolejny rocznik ma coraz gorsze doświadczenia związane z nauczaniem i egzaminowaniem. Może to wina złego zarządzania oświatą przez kolejnych ministrów PiS (mamy już trzech), a może sprawa jest bardziej złożona. Fakty jednak są takie, że kolejny rocznik uczniów ma gorzej od poprzedniego. Ma gorzej, ponieważ rodzice i uczniowie nie wiedzieli albo nie chcieli wiedzieć, co się święci, więc dali się zaskoczyć. A potem było już za późno na reakcję.

Teraz też rodzice młodszych dzieci mogą uważać, że mają jeszcze czas, aby się przejmować egzaminami ósmoklasisty. Przecież to dopiero za dwa czy trzy lata albo nawet za lat pięć. I to jest normalna postawa – nie przejmować się zawczasu. Postawa ta jest normalna, ale w normalnych czasach. Natomiast za rządów PiS trzeba się przejmować bardzo wcześnie, bo jak przyjdzie pora, to nic już się nie da zrobić. Trzeba być zainteresowanym egzaminami ósmoklasisty już wtedy, gdy ma się dziecko w klasach I–III szkoły podstawowej. To wcale nie jest za wcześnie.

Niech się nie cieszą rodzice nawet bardzo małych dzieci, że nie mieli pecha związanego z egzaminami czy naborem do liceum. Dopóki oświatą będą rządzili ludzie pokroju Anny Zalewskiej, Dariusza Piontkowskiego czy Przemysława Czarnka, nikt nie powinien się cieszyć. Ludzie ci wyrządzili, wyrządzają i mogą jeszcze wyrządzić tyle zła, że naprawianie tego zajmie tyle czasu, iż ucierpieć zdążą nawet obecnie bardzo małe dzieci. Troszczmy się więc wszyscy o oświatę, niech nikt nie myśli, że ma za małe dzieci, aby się w te sprawy poważnie angażować.

Najpierw depresja, potem egzaminy

Apel rodziców dzisiejszych siódmoklasistów zasługuje na poparcie wszystkich ludzi dobrej woli. Dzieciom nie wolno podnosić poprzeczki na egzaminach w czasach, gdy nauczyciele z konieczności obniżyli tę poprzeczkę. Wymagania nauczania online są mniejsze, realizacja programu wolniejsza, przyswajanie wiedzy znacznie gorsze, opanowywanie umiejętności o wiele słabsze niż w trakcie nauki stacjonarnej. Nawet gdyby po wakacjach dzieci czekał pełen rok chodzenia do szkoły, zaległości nie zostaną nadrobione. Rok to mało. A przecież trzeba jeszcze dzieci wyleczyć z depresji. Dlatego wprowadzenie trudniejszych egzaminów w 2022 r. jest bardzo złą decyzją rządu i trzeba jej się zdecydowanie sprzeciwić.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną