Sobota wieczór, centrum wsi Dorohusk, kilka kilometrów przed przejściem granicznym. W barokowym pałacu Suchodolskich powstał punkt recepcyjny, w którym uciekający przed wojną mieszkańcy Ukrainy mogą przez kilka godzin odpocząć po trudach podróży, zjeść czy dowiedzieć się o miejsca noclegowe. Ruchem na drodze kieruje policja, miejscowi strażacy sprawnie zarządzają przestrzenią wokół pałacu i na tymczasowym parkingu. Stoi na nim kilkadziesiąt samochodów – w większości na numerach zdradzających, że przebyły daleką drogę – z Gdańska, Bydgoszczy, Szczecina, Krakowa. A nawet z Niemiec i Czech. Parkuję swoje warszawskie blachy tuż obok wielu podobnych, ale mój wzrok przykuwa niemal natychmiast samochód znanej firmy carsharingowej z odpalonym silnikiem.
Czytaj też: Czy Ukraina wystarczy Putinowi?
Luda, Andżela, Szymon
– Dobry wieczór – nachylam się do okna z przodu – pan jest z tej akcji firmy Panek, która udostępniła tysiąc samochodów wolontariuszom, żeby mogli odbierać uchodźców z granicy? Nie kryję ekscytacji, bo moi znajomi – podobnie jak setki innych chętnych osób – nie zdążyli wskoczyć na listę „pankowych” wolontariuszy. Za kierownicą siedzi Szymon, który do Panka napisał maila 40 min po tym, gdy firma zapostowała o wyłączeniu połowy floty, by udostępnić ją swoim pracownikom i wolontariuszom i dzięki temu usprawnić transport z granicy. „Jesteśmy z Wami, poszkodowani to również nasi pracownicy i przyjaciele”, można było przeczytać na fan page’u wypożyczalni. – Napisałem tylko, że mam ich aplikację i umiem się trochę porozumiewać po rosyjsku. Po dwóch godzinach dostałem odpowiedź z akceptacją – wzrusza ramionami Szymon. Dla niego podróż pod pałacyk Suchodolskich była jak bułka z masłem, zupełnie inaczej niż w przypadku siedzącej obok Ludmiły. – W 15-kilometrowej kolejce do granicy staliśmy prawie 2 dni – kręci głową Ukrainka. Do Polski uciekała spod Kijowa. Podwózkę do granicy znalazły z córką, 15-letnią Andżelą, dzięki znajomym z Polski, którzy połączyli ją z Wiktorem, kierowcą, który także opuszczał Ukrainę. Ludmiła zostawiła w niej męża i dwóch synów. – Mąż jest wojskowym, przez rok służył w ATO [w tzw. Antyterrorystycznej Operacji na wschodzie Ukrainy, wymierzonej przeciwko separatystycznym bojówkom w obwodach donieckim i Ługańskim po aneksji Krymu przez Rosję – dop. red.], kieruje wozem BTR, transporterem opancerzonym, i zmobilizowany został już wcześniej. Wylądował we Lwowie – relacjonuje Ludmiła. Synowie – 21 i 25 lat – trafili do „obrony terytorialnej”. „Jedźcie z Andżelą”, powiedział Ludzie mąż, „chłopaków i tak nie wypuszczą”. – Faktycznie, jednego, co z nami jechał, zawrócili. Wyruszyły w ostatniej chwili przed największymi zatorami i zerwaniem mostów na Dnieprze. – Później już było bardzo, bardzo trudno przejechać przez miasto – mówi. Pytam, co zabrały. – Co było pod ręką, spodnie, bieliznę, trochę pieniędzy i dokumenty – Ludmiła poprawia chustkę na głowie i wraca do opowieści: o tym, jak od 2017 r. pracuje w Polsce (najpierw jako pomoc kuchenna, potem pomocnik kucharza), jak bardzo jej się tu podoba (bo jest spokojnie) i jak zdecydowała, że jej córka będzie chodziła do polskiej szkoły (ma takie spokojne usposobienie i artystyczne zainteresowania). Z Szymonem pojadą do Warszawy, a stamtąd – darmowym pociągiem – do Jeleniej Góry, do koleżanki Ludy.
Pytam jeszcze Szymona, dlaczego właściwie chciało mu się jechać w sobotni wieczór te kilkaset kilometrów w ciemno, po obce osoby. – Bo czemu nie? Mam czas, przyjechałem pomóc, zwyczajnie, po ludzku.
Czytaj też: Dzielni Rosjanie protestują przeciw wojnie. Co im za to grozi?
Góra rzeczy
Z parkingu ruszam na niewielki plac przed pałacem. Rozstawiono tu dwa namioty, między nimi krąży kilkadziesiąt osób, trudno się połapać, kto jest kim, i czuć pewną nerwowość. Po kilku minutach już wiem, jakie jest źródło tego napięcia: tłum tworzą wolontariusze segregujący zwiezione „w darze” rzeczy, głównie ubrania, kosmetyki, produkty higieniczne i spożywcze, wolontariusze gotowi tłumaczyć z ukraińskiego i na ukraiński, wolontariusze serwujący ciepłe posiłki, wolontariusze obsługujący punkt recepcyjny... Strażacy, uczynni panowie z Chełmskiego Klubu Morsów w ramach wolontariatu serwujący barszcz i pakujący prowiant do rozwiezienia na przejścia graniczne oraz zawsze obecni gapie. A także osoby z wypisanymi na kartonach nazwami miast, do których są gotowe bezpłatnie zawieźć przybyłe z Ukrainy „kobiety i dzieci”, a właściwie to kogokolwiek, kogo uda im się na tę podwózkę namówić. Bo – jak zaczynam się orientować – najtrudniej tu wypatrzyć przybyszów z Ukrainy.
– A wy, co tu właściwie robicie? – przebijam się przez kakofonię ludzkich głosów (a to pytających o marker, a to o ubranka dla niemowlaków), dźwięku rozcinanych kartonów i rozciąganej taśmy klejącej. – Segregujemy! – odpowiada jedna z zajętych kobiet, nawet nie odwracając głowy w moim kierunku.
Czytaj też: Niemoc dyktatora. Czy to początek końca Putina?
Zaglądam do jednego z pudeł – kłębowisko trudnych do zidentyfikowania na pierwszy rzut oka ciuchów. W kolejnych to samo. Uwijające się przy nich osoby mają chyba jednak inne zdanie, bo pracowicie opisują kartony, przekładają poszczególne sztuki odzieży z jednego miejsca na drugie, nadając tym czynnościom wrażenie celowości. I pewnej desperacji. – Cóż, to są dary ludzi dobrej woli – zaczepiona kobieta, Ewelina, jest już przy mnie i szeroko się uśmiecha. – Układamy je, segregujemy, żeby łatwiej było coś znaleźć. Tam kolega klei, tu podpisuje... Przyjechała z koleżanką z Warszawy, na miejscu spotkały innych, którzy tak jak one pędzili przez pół kraju, by rozwieźć uchodźców z granicy do polskich miast. – Przyjechałyśmy rano, ale nie było chętnych na transport, więc... postanowiłyśmy sobie znaleźć coś do roboty. I dobrze, bo piętrzące się przed pałacem bez ładu i składu dary po całym dniu na chodniku nie wyglądały zachęcająco i wiele wskazywało na to, że niedługo po prostu zniszczeją.
W namiocie obok królują z kolei produkty spożywcze i higieniczne, kosmetyki. Teraz już posortowane, jak się okazuje również przez... przygodnych wolontariuszy. – Zaznaczam, że jesteśmy osobami, które przyjechały tu kogoś odebrać. A tym po prostu nikt się nie interesował – mówi jedna z kobiet. – Martwię się, co z tym wszystkim będzie, gdy stąd pójdziemy w nocy – dodaje druga. Tym, czyli czym? – Tu mamy część chemiczną: produkty dla dzieci, pampersy, ręczniki papierowe, podpaski, mokre chusteczki, pasty i szczoteczki do zębów, szampony, żele pod prysznic. A tutaj konserwy, kawa, herbaty, mleko, cukier, chrupki, oleje... – Oleje?? – wyrywa mi się, co przerywa wyliczankę. Co przybysze z Ukrainy mają zrobić na przejściu granicznym z olejem, cukrem czy środkami do sprzątania? Potrzebne czy nie, rzeczy są porządnie posortowane i poukładane. Chór głosów przyznaje: wsiąkliśmy w to, zależy nam, żeby się nie zmarnowało, miało jakiś sens. A skąd są? Z Lublina, Białowieży, Warszawy. – Byli też ludzie z Wrocławia, z Poznania. Wszyscy przyjechaliśmy, żeby kogoś zabrać, ale nie było kogo – słyszę.
Wracam do ciuchów (swoją drogą – po co ich tutaj tyle, przecież ci ludzie wyszli z domu ubrani) i pytam Eweliny i Aleksandra, który opisuje pudła z rzeczami po ukraińsku, czy ich to nie zniechęciło, że nie znaleźli nikogo, kto chciałby skorzystać z pomocy w podwózce. – To był nasz pierwotny plan, ale to, co robimy teraz, też jest ważne – słyszę w odpowiedzi. Na docierających tu mieszkańców Ukrainy z reguły czekają najbliżsi lub inne umówione osoby, z kolei podróżujący autobusami rejsowymi czy busami załatwiają w punkcie recepcyjnym najważniejsze potrzeby – rozprostowania kości, zagrzania się, skorzystania z toalety lub darmowego posiłku – i wracają do swoich pojazdów. Osób, które potrzebowały podwózki do któregoś z miast, było w ciągu dnia naprawdę niewiele. – Może teraz będzie ich więcej – słyszę od Eweliny. – Ale dochodzi 20... – rzucam pytające spojrzenie. – No więc chyba już tu zostaniemy, najwyżej kimniemy się w samochodzie – mówią dziewczyny. – Dobrze, że tu jesteśmy, bo gdzie indziej mielibyśmy być? – kwituje Aleksander.
Czytaj też: Na razie na Ukrainie nikt nie wywiesił białej flagi
Lublin, Szczecin, Berlin. Bezpłatnie
Okręcam się na pięcie i staję twarzą w twarz z mężczyzną trzymającym dwa zapisane czarnym flamastrem kartony. Od razu pytam, czy mogę zrobić zdjęcie, bo na jednym z nich są co prawda całkiem popularne kierunki, jak Warszawa, Poznań i Wrocław, ale na drugim widzę Berlin. To Jan, przyjechał z kolegą Mathiasem z Drezna, każdy swoim samochodem. – W jednej chwili zdecydowałem, że po prostu trzeba przyjechać i pomóc. Wielu z moich przyjaciół albo jest w drodze, albo wpłaca pieniądze czy zbiera rzeczy potrzebne na granicy lub w Ukrainie. Dużo jest solidarności wokół tej sprawy – mówi Jan. I dodaje, nawiązując do niedawnego kryzysu na polsko-białoruskiej granicy: – Bardzo się cieszę, że także Polska jest tak otwarta na pomoc ukraińskim uchodźcom.
Czekających na uchodźców Polaków faktycznie nie brakuje, są też mieszkający w Polsce Ukraińcy – w środku sobotniej nocy pod dorohuskim punktem recepcyjnym widzę co najmniej kilkanaście postaci z podobnie zapisanymi kartonami.
– Jesteśmy bardzo przejęci tym, co się dzieje na Ukrainie, przyjechaliśmy pomóc. Wiemy, że i my możemy też kiedyś potrzebować takiej pomocy – mówią Julia i Bartosz z Lublina. Wyglądają na zmarzniętych (temperatura spadła poniżej zera), ale chcą jeszcze poczekać, czy nie znajdzie się ktoś, kogo mogliby podwieźć po drodze do domu. Sama nasuwam na czapkę kaptur i cieszę się, że mam rękawiczki. Stojący obok Bogdan – bez czapki i w cienkiej skórzanej kurtce – twierdzi, że do takiego zimna przywykł. Jest Ukraińcem, pracuje w Polsce, ma dziewczynę i gotowe miejsce u siebie w domu dla co najmniej dwóch, trzech osób. Ale nie ma kogo zabrać, więc oczekiwanie urozmaica tłumaczeniem rozmów między polskimi wolontariuszami a tymi nielicznymi Ukraińcami, którym udaje się granicę przekroczyć i teraz szukają swoich krewnych. – Takie osoby docierają tu raz, może dwa razy na godzinę. Trudno jest przekroczyć tę granicę – wzdycha.
Czytaj też: Putin ma w głowie sowiecką strategię
Gdzie są uchodźcy?
No właśnie, dlaczego nikt nie przyjeżdża? – pytam co chwila kogoś innego pod pałacem Suchodolskich, pytam przy samym przejściu granicznym. Odpowiedzi słyszę podobne: „Ukraińcy strasznie długo trzymają, dokładnie kontrolują”; „po ukraińskiej stronie jest zator”, „Rosjanie zhakowali system i odprawa stanęła”. – Wiele osób, szczególnie dzieci, nie ma papierów, ich przejazd musi zostać dokładnie odnotowany, dla ich bezpieczeństwa – dorzuca brodaty Ukrainiec pomagający w tłumaczeniach już przy samej granicy. Ma tu nieco więcej pracy niż inni tłumacze w punkcie recepcyjnym, ale i tak narzeka na znikomy ruch pojazdów od ukraińskiej strony. Przejeżdża ich zaledwie kilka na godzinę, czasem autobus, może dwa. – Wiele osób po tamtej stronie nie ma samochodu, więc nie mają jak się tu dostać – dodaje. Przecież tam są tysiące ludzi – kobiet, dzieci, wymęczonych, marznących, głodnych – co z przeprawą pieszą? Zaledwie kilka godzin wcześniej słyszałam w radiu, że wszystkie polskie punkty graniczne, nawet Dorohusk, do tej pory wyłącznie przejście drogowe i kolejowe, puściły ruch pieszy. – Może – wzrusza ramionami – ale Ukraińcy na nogach i tak nie puszczają. Widzę, jak wbiega po schodkach do autobusu, który chwilę wcześniej odkleił się od budek kontrolnych i przycupnął z włączonym silnikiem tuż za szlabanami. Po brodaczu do autokaru wkracza dziewczyna z jedzeniem dla przyjezdnych, kilka osób wysiada, wypakowuje bagaże, szuka rodziny lub innych odbierających, większość jednak zostaje w środku. Ci, którzy decydują się na rozprostowanie nóg, mieszają się tu z wolontariuszami serwującymi ciepły barszcz i przekąski, policjantami, strażakami, tłumkiem oczekujących na bliskich. I oczywiście z osobami trzymającymi karton z nazwą miasta, do którego chcieliby podwieźć kogoś, kto nie ma jeszcze zorganizowanego transportu. Tyle że takich osób właściwie nie ma.
Ja też nie mam nikogo, kto chciałby się ze mną zabrać do Warszawy. Jest zimno i późno, ogarniam więc wzrokiem szlabany i polski punkt kontrolny, mocno oświetlony i wyjątkowo pusty. Do domu zamiast pasażerów powiozę niepokój, myśli o zbyt długiej kolejce nieogrzewanych samochodów, o wyczerpanych, wyziębionych i głodnych ludziach, którzy – a raczej które – do granicy szli po kilka, kilkanaście kilometrów na piechotę, z małymi dziećmi i tym, co udało się zabrać i unieść. Których ucieczka przed wojną wciąż nie znajduje szczęśliwego zakończenia w ciepłych domach, przy polskich stołach, przy których nieoczekiwanie zrobiło się w ostatnich dniach nieco więcej miejsca.
Zaraz dotrę do wygodnego samochodu z pełnym bakiem, włączę ogrzewanie, odkręcę termos z ciepłą herbatą. Wcześniej jednak minie mnie wolno autokar, któremu się przyglądałam. Ma wciąż otwarte drzwi i włączone oświetlenie, widzę więc i słyszę, jak ukraińskie kobiety i dzieci biją nam w podzięce brawo. Za co? Czuję się nieadekwatnie i smutno, jak wiele osób spotkanych tego wieczora osób.