Epidemia samotności: droga i zatrważająca. Rozwiązania leżą na ulicy. Dosłownie
Samotność nie jest tylko doświadczeniem bycia samemu. Nie chodzi o bycie singlem czy samodzielne mieszkanie. Olivia Lang, autorka książki „Miasto zwane samotnością”, będącej rodzajem autodiagnozy i próby zrozumienia istoty tego stanu psychofizycznego, wprost pisze: „Bywałam już wcześniej samotna, ale nigdy w ten sposób (…). Zwykle dobrze czułam się w pojedynkę, a nawet jeśli tak nie było, raczej miałam pewność, że prędzej czy później z nurtem życia trafię na nową miłość, wejdę w następny związek. Samotność objawiła mi się nagle jako wszechogarniające, niepodważalne poczucie, że doskwiera mi brak, że nie mam czegoś, co ludzie powinni mieć, i że powodem jest jakaś moja poważna, zapewne wyraźnie widoczna wada”. Samotność – jej zdaniem – przewrotnie prowadzi do paraliżującego strachu przed kontaktem. To zaś pogłębia stan izolacji i wycofania cierpiącej w ten sposób osoby z jakiegokolwiek życia społecznego.
Czytaj też: Jerzego Pilcha uwagi o samotności
Zbyt droga samotność
Na początku maja 2023 r. Naczelny Chirurg Stanów Zjednoczonych wydał raport „Our Epidemic of Loneliness and Isolation” poświęcony „epidemii” samotności i izolacji w USA. Tego typu publikacje traktuje się jak sygnał alarmowy, za pomocą którego zwraca się uwagę na najbardziej palące problemy zdrowotne w USA. Autor raportu dr Vivek Murthy podaje, że w ostatnich latach samotność stała się częścią życia aż 50 proc. Amerykanów i Amerykanek. Efekty tego mogą być dramatyczne. To nie tylko kwestia złego samopoczucia czy chwilowego wycofania. Badania wskazują, że samotność wiąże się ze zwiększonym ryzykiem zachorowalności na choroby sercowo-naczyniowe, demencję, udar mózgu, lęk i przedwczesną śmierć.
Do tego dochodzą koszty społeczne, ekonomiczne i polityczne. Prof. Noreena Hertz, ekonomistka z University College London i autorka książki „The Lonely Century: Coming Together in a World that’s Pulling Apart”, zwraca uwagę, że Brytyjczycy na początku XXI w. tracili nawet 800 mln funtów rocznie z powodu pracowniczych zwolnień chorobowych związanych z samotnością. Z danych „Statistics Canada” i Kanadyjskiego Instytutu Psychiatrii opracowanych w 2010 r. wynika, że nawet 7 mln Kanadyjczyków ma problemy ze zdrowiem psychicznym – w tym z samotnością. A w ciągu tygodnia z tego powodu do pracy nie przychodzi nawet 500 tys. osób.
Czytaj też: Czy ludzie są skazani na samotność?
Izolacja po polsku
W Polsce nie mamy jeszcze badań poświęconych szacowanym kosztom samotności. Wiemy jednak, że to narastający problem. Kilka tygodni temu Stowarzyszenie mali bracia Ubogich opublikowało raport „Samotności wśród osób 80 plus”. Wynika z niego, że 26 proc. spośród 400 tys. Polaków i Polek w tym wieku jest osamotnionych, a ponad 12 proc. z nich w ogóle nie wychodzi z domu. Ale samotność dotyka nie tylko dojrzałych wiekiem. Z raportu „Poczucie samotności wśród dorosłych Polaków”, przygotowanego przez Instytut Pokolenia w 2022 r., wynika, że aż 55 proc. mężczyzn do 24. roku życia i 41 proc. mieszkańców największych miast w Polsce doświadcza głębokiego poczucia samotności.
Konsekwencje takiego stanu rzeczy dostrzega w swojej pracy dr Małgorzata Morgiewicz, która na co dzień kieruje jedną z warszawskich przychodni w centrum Warszawy. Kilka miesięcy temu razem ze studentami medycyny zaczęła badać kwestię samotności jako czynnika ryzyka związanego ze zdrowiem swoich pacjentów. Wśród 416 dorosłych pacjentów, których przyjęła pomiędzy 17 października a 16 grudnia 2022 r., aż 77 proc. stanowiły osoby mieszkające samotnie. Połowa z nich nie mogła również liczyć na jakiekolwiek wsparcie rodziny bądź znajomych w sytuacjach awaryjnych – np. nagłego pogorszenia zdrowia. Dr Morgiewicz zaczęła więc uwzględniać samotność nie tylko przy wyborze sposobu leczenia, ale też budowaniu relacji z pacjentami. W przypadku jej przychodni starsi pacjenci – znacznie częściej niż się tego spodziewała – zaczęli korzystać z teleporad. Unikanie spotkania twarzą w twarz utrudnia jej i innym lekarzom rodzinnym sprawowanie właściwej opieki nad pacjentami zagrożonymi samotnością i reagowanie na wynikające z niej zagrożenia.
Czytaj też: Starość: bez bliskich, bez pieniędzy, bez sensu
Samotny sam sobie winien?
Polska wciąż nie jest krajem, w którym zdrowie psychiczne – w tym samotność – doczekało się efektywnego systemu leczenia. Teoretyczne możliwości oferowane przez naszą służbę zdrowia nie przekładają się na praktykę – szybkich działań dostępnych dla każdego. Statystki dotyczące samotności – podobnie jak w przypadku zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży – są porażające.
Trudno nam też w istocie dostrzec osoby doświadczające samotności. Już w 1975 r. Robert Weiss, jeden z pionierów badań nad tym zjawiskiem, opisywał specyficzną dla samotności sytuację obwiniania jej ofiar: „szybko uznajemy czyjąś izolację za uzasadnioną albo zakładamy, że sam się do niej przyczynił, bo był zbyt nieśmiały, nieatrakcyjny, egocentryczny lub zanadto rozczulał się nad sobą”.
Być może wynika to z tego, że „natura samotności, w jej typowej postaci, jest nieprzekazywalna przez kogoś, kto jej nie doświadcza”, jak przekonuje cytowana przez Olivię Lang niemiecka badaczka Frieda Fromm-Reichman. Co więcej, nawet osoby, które wyszły ze stanu samotności, mają problem w wyjaśnieniu, czym ona w istocie jest i jak wpłynęła na ich życie. Jak bowiem racjonalnie wytłumaczyć komuś, że będąc w stanie głębokiego braku głębszych i bardziej osobistych relacji z innymi, osoba cierpiąca na depresję zaczyna unikać również powierzchownych i przelotnych spotkań? Czy jesteśmy w stanie dostrzec osobę, która przez swoją samotność wycofała się z życia społecznego? A jeśli jej nie widzimy, to czy w ogóle możliwe jest zbudowanie skutecznego systemu leczenia samotności?
Czytaj też: Sam w życiu, ale nie w sieci
Szczęście leży na ulicy
Dr Vivek Murthy – poza wezwaniem sektora medycznego do pilnego podjęcia kwestii leczenia samotności – zwraca uwagę na poprawę działań służących zapobieganiu rozlewania się tej epidemii. Wśród jego rad znalazł się również apel do urbanistów i urbanistek, by w swojej pracy zwracali szczególną uwagę na rozwiązania służące odbudowie „infrastruktury społecznej”. Miasto bowiem pełni tu szczególną rolę.
„Ze zgromadzonych przez nas do tej pory danych wynika, że mieszkańcy miast mają o 40 proc. większe ryzyko zachorowania na depresję, 20 proc. większe na rozwój zaburzeń lękowych i prawie dwukrotnie większe ryzyko zachorowania na schizofrenię” – opowiadała w 15. numerze „Magazynu Miasta” Layla McCay, dyrektorka międzynarodowego Centrum Projektowania Miejskiego i Zdrowia Psychicznego. Jej zdaniem sposób, w jaki kształtujemy nasze otoczenie miejskie, może redukować poziom stresu, niepokoju i innych czynników ryzyka, które mogą doprowadzić do rozwoju różnych chorób, w tym np. depresji. Zespół McCay wyróżnił cztery główne obszary działań, które mogą być tu kluczowe. To przestrzenie zielone, przestrzenie aktywności, przestrzenie prospołeczne i bezpieczeństwo. „Potrzebujemy dobrej przestrzeni publicznej zachęcającej do wchodzenia w interakcje z innymi ludźmi, bo bycie częścią wspólnoty ma niebagatelny wpływ na naszą kondycję psychiczną. Miasta muszą sprawiać, że czujemy się bezpiecznie, mając poczucie, że stanowimy część większej społeczności ludzi mieszkających w naszym sąsiedztwie” – zwraca uwagę McCay.
Czytaj też: Katowice chcą zakazać grodzenia osiedli. Czy potrzebujemy jeszcze płotów?
Nie tylko zieleń
Gdy słyszymy o zielonych, prospołecznych przestrzeniach aktywności, pierwszym skojarzeniem są parki – place miejskie wypełnione zielenią. To słuszna intuicja, wielokrotnie potwierdzona badaniami poświęconymi relacji zdrowia psychicznego i dostępności do odpowiedniej jakości zieleni. Takimi jak raport „Ecotherapy – the green agenda for mental health” przygotowany w 2007 r. przez badaczy z Uniwersytetu Essex. Wynika z niego, że aż 71 proc. badanych ze zdiagnozowaną depresją odczuło poprawę nastroju po spacerze wśród zieleni. W grupie porównawczej, która zdecydowała się na relaks w zamkniętym budynku, pozytywną zmianę samopoczucia zadeklarowało 45 proc. uczestników badania.
Trzeba jednak pamiętać, że w sprzyjającym zdrowiu psychicznemu mieście nie chodzi tylko o zieleń. Kluczowa jest zdolność miejskiej infrastruktury do budowania relacji społecznych. Dlatego miasto musi być wypełnione nie tylko fizycznie dopasowanymi przestrzeniami, ale również instytucjami, które wpływają na kondycję lokalnej społeczności – instytucjami kultury, klubami sportowymi (również, a może przede wszystkim tymi amatorskimi) świetlicami, knajpkami i innego rodzaju „miejscami trzecimi” oferującymi swobodę spotkań i możliwość wypoczynku poza domem i pracą.
Czytaj też: Dlaczego budujemy nasze miasta na skróty
Więcej samochodów to mniej relacji
Niebagatelne znaczenie ma też sposób zaprojektowania naszych ulic. Pierwsza kwestia to sposób organizacji ruchu. Zasada jest prosta – im większa liczba przejeżdżających ulicą samochodów, tym mniej potencjalnych relacji nawiązywanych przez mieszkających przy niej ludzi. Pokazały to już badania z 1981 r. opisane przez Donalda Appleyarda w książce „Livable Streets”. Przy ruchu na poziomie 16 tys. aut dziennie (lub do 1,9 tys. aut w godzinach szczytu) liczba potencjalnych relacji (przypadkowych spotkań, krótkiej wymiany zdań, aktywnego bycia pomiędzy innymi ludźmi wynosi) wynosi 3,1 na osobę. Gdy ruch spada o połowę, do 8 tys. samochodów dziennie, ta liczba wzrasta do 4,1. Na małych uliczkach z ruchem na poziomie 200 samochodów dziennie (lub w godzinach szczytu) liczba relacji podwaja się. Im więcej zaś szansy na przypadkowe nawet spotkanie, tym więcej możliwości nawiązania bardziej świadomej znajomości albo chociaż trenowanie normalnego kontaktu z innymi ludźmi.
Ważny jest także wygląd tej ulicy. W opublikowanej w 2021 r. książce „Restorative Cities: Urban Design for Mental Health and Wellbeing” profesorka Jenna Roe i wspomniana już Layla McCay opisały sposób zaprojektowania idealnej ulicy z perspektywy zdrowia psychicznego jej mieszkańców i liczby nawiązywanych w jej przestrzeni relacji. Taka ulica musi przede wszystkim zapewniać mieszankę wszelkiego rodzaju funkcji. Nie może być więc tylko przestrzenią wypełnioną mieszkaniami, ale muszą się przy niej znajdować również sklepy, usługi czy miejsca pracy. Kolejna kwestia to sposób połączenia różnych ulic – im większa ich liczba i gęstość, tym lepiej. Ważne są też szerokie chodniki, obecność drzew, ławek i stolików oraz elementów „fascynacji” – ciekawych witryn, detali architektonicznych, sztuki w przestrzeni publicznej.
Czytaj też: Trudny rozwód Polaka z autem spalinowym. A PiS w rozkroku
Samotność w tłumie
Często o sile końcowego efektu decydują drobne szczegóły, jak dostępność ławek do siedzenia, ale także jednoosobowych krzeseł. Okazuje się bowiem, że osoby doświadczające samotności, siadając na pustej ławce, zostawiają obok siebie dużo wolnego miejsca. To widoczny – i często przerażający – znak samotności potwierdzający bardzo dokładnie opisane przez Olivię Lang przekonanie o posiadaniu „poważnej, zapewne wyraźnie widocznej wady”, czyli obwinianiu siebie samego o własną samotność.
Warto dodać, że cała książka Olivii Lang i analizowana przez nią samotność ma bardzo głębokie zakorzenienie w mieście. Autorka pokazuje wyraźne związki pomiędzy tym doświadczeniem a życiem w tłumie. Zaletą Lang jest bardzo dokładny opis struktury tego tłumu, jego tempo poruszania się i fizyczny sposób, w jaki wpływa ono na miasto. Pokazuje, w jaki sposób zaleta bliskości oferowana przez każde miasto staje się jego wadą. Mówi o znaczeniu miejskiej sprawiedliwości, dostępności i różnorodności, której brak może stać się przyczyną początku wykluczenia. Dlatego należy w tym wszystkim pamiętać, że nawet najbardziej zielone, najlepiej zaprojektowane i najładniejsze miejskie salony nie będą spełniać swojej roli, jeśli będą wypełnione homogeniczną grupą ludzi.
Czytaj też: Zabiorą nam auta? 15-minutowe miasto, czyli zamach na wolność