Świat

Nie karać Ankary

Turcja - lokalny mocarz

Zbyt lekkomyślnie spychamy Turcję na dalekie miejsce w unijnej poczekalni. Taki kraj lepiej jest mieć po swojej stronie Zbyt lekkomyślnie spychamy Turcję na dalekie miejsce w unijnej poczekalni. Taki kraj lepiej jest mieć po swojej stronie Daniel Gruetjen/Vario images / AdventurePictures
To koniec bajki o Turcji jako pomoście między Wschodem a Zachodem. Turcja nie promuje zachodnich reguł gry na Bliskim Wschodzie. Ustanawia własne.
Symboliczne podniesienie szlabanu na granicy turecko - syryjskiejReuters/Umit Bektas/Forum Symboliczne podniesienie szlabanu na granicy turecko - syryjskiej

Dzisiejszy Gaziantep w Turcji, opodal Eufratu, to jedno z najstarszych miast Hetytów, którzy trzy i pół tysiąca lat temu byli potęgą w Azji Mniejszej. Leżało na Szlaku Jedwabnym. Potem panowali tu Asyryjczycy, Persowie, Rzymianie, Bizancjum, wreszcie Turcy. I choć miasto było od dawna światową stolicą orzeszków pistacjowych, swój współczesny rozkwit przeżywa dopiero teraz. – Już połowa mieszkańców regionu utrzymuje się z przemysłu – mówi z dumą Mehmet Aslan, prezes Izby Handlowej. W Gaziantep widać, jak Turcja B, biedna Anatolia, z której Elia Kazan („Ameryka, Ameryka”) emigrował na podbój Nowego Jorku i Hollywood, poszła zdecydowanie w górę.

Zaledwie przed kwartałem przy przejściu granicznym niedaleko Gaziantep minister spraw zagranicznych Turcji Ahmet Davutoglu przywitał się serdecznie ze swym syryjskim odpowiednikiem Walidem al-Moallem. Uśmiechając się do kamer, obaj panowie podnieśli szlaban dzielący ich kraje. Zniesiono wizy dla obywateli Turcji i Syrii! Ale na tej samej granicy jeszcze niespełna 10 lat temu tureccy żołnierze nerwowo wyczekiwali rozkazu ruszenia na Damaszek. Bo jesienią 1998 r., gdy Turcja wystosowała wobec Syrii ultimatum – albo wydali ze swego terytorium Abdullaha Ocalana, przywódcę kurdyjskich separatystów, albo stanie twarzą w twarz z drugą co do wielkości armią w NATO – Damaszek i Ankara były o krok od wojny.

Dziś ich pojednanie staje się symbolem zaangażowania Turcji w regionie. Przed trzema tygodniami Turcja zniosła wizy dla całej grupy krajów, m.in. Jordanii, Libii i (wcześniej) Iranu. Widać nie ocenia dobrze rokowań członkowskich z Unią Europejską. Sama głośno domaga się od Unii, by znieść dla niej wizy, ale jak sobie wyobrazić otwarcie Unii na kraj mający ruch bezwizowy z Syrią czy Libią? Dyplomaci unijni nie mogą tego jednak głośno krytykować, więc mówią tylko o braku koordynacji tureckiej polityki wizowej z polityką UE. Zresztą rokowania akcesyjne rzeczywiście idą wyjątkowo tępo.

W Ankarze dyrektor czołowego think tanku Turcji (Tepav) Güven Sak przedstawia się jako gorący zwolennik przystąpienia kraju do Unii. Jednak stale podkreśla, że Turcja powinna mierzyć wyżej. Tak jak w starożytności cała Anatolia leży na jednym ze światowych skrzyżowań dróg – Kaukazu i Bliskiego Wschodu. – Musimy być częścią tej geografii – tłumaczy Sak. Od 2002 r. udział państw sąsiedzkich, z państwami basenu Morza Czarnego włącznie, w tureckiej wymianie handlowej zwiększył się dwukrotnie. Lista partnerów handlowych regionu Gaziantep wygląda tak: na czele, daleko przed innymi – Irak. Drugie – Włochy, potem Syria i Arabia Saudyjska, a dalej Niemcy i USA, przed Polską i Rosją.

Turcja staje się państwem kupieckim. Jeszcze w 1995 r. wymiana handlowa stanowiła 23 proc. tureckiego PKB. Dziś wynosi 42 proc. „Osiągnięcia tureckich ambasadorów zauważa ceniony tu ekspert Kemal Kirisci – władze dziś często oceniają na podstawie wzrostu eksportu do krajów, w których sprawują urząd”. 

Turecki transformator

Pytany o kontakty z Irakiem i Iranem, Güven Sak posługuje się taką parabolą: – Nie można przecież radia podłączyć bezpośrednio do elektrowni. Do tego trzeba transformatorów. Takim transformatorem w jego opinii – jest właśnie Turcja. I taką pożyteczną rolę może odgrywać dla UE. Także w kołach dyplomatycznych w Ankarze podkreślają, że Turcji łatwiej rozmawiać z Iranem. Stale tu słychać, że Turcja jest pomostem albo kanałem dla Unii na szerszy i niezbyt stabilny świat.

Paradoksalnie to właśnie zbliżenie z Europą pomogło Ankarze ocieplić stosunki z jej wschodnimi i południowymi sąsiadami. Dzięki polisie ubezpieczeniowej, jaką stał się dla niej proces akcesyjny, Turcja z powodzeniem próbuje polityki zagranicznej mniej skupionej na obronie godności czy przeciwdziałaniu zagrożeniom, a bardziej na staraniach o współpracę. Nie jest tylko i wyłącznie – jak wmawiali jej przez 80 lat świeccy reformatorzy, od Atatürka poczynając – krajem europejskim. Jest też krajem bliskowschodnim, bałkańskim, kaukaskim, azjatyckim i śródziemnomorskim.

Jedno z haseł brzmi pouczająco: „polityka – zero problemów z sąsiadami”. I rzeczywiście, w ostatnich latach Turcja polepszyła stosunki z prawie każdym z jej sąsiadów. Dotyczy to nawet Armenii, z którą podpisała w październiku umowę o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych. Za wcześnie, by mówić o historycznym pojednaniu – Turcy nie chcą słyszeć o uznaniu ludobójstwa Ormian i grożą, że październikowej umowy nie ratyfikują dopóty, dopóki Erewan nie pójdzie na ustępstwa w kwestii Górskiego Karabachu – ale na innych frontach idzie w kierunku „zera problemów”.

Ministra przemysłu i handlu Nihata Ergüna pytamy o priorytety Turcji w polityce energetycznej. Pytanie ma oczywisty podtekst. Wiadomo, że w całym regionie toczy się ostra rywalizacja o pola naftowe, złoża gazu, rurociągi i ropociągi; ostatnio zwłaszcza mówi się o zderzeniu dwóch projektów: unijnego Nabucco i rosyjskiego South Stream (odpowiednika znanego nam Nord Stream, tyle że nie na dnie Bałtyku, a Morza Czarnego, pół roku temu Turcja zezwoliła Rosjanom na położenie tego gazociągu w swojej strefie morza). Minister o żadnej wojnie podjazdowej nie chce nawet słyszeć: – Musimy wszystkim powiedzieć jasno: jako kraj zależny od importu surowców energetycznych nie zrezygnujemy z żadnego projektu. I minister jednym tchem wylicza umowy z Irakiem, Kazachstanem, Azerbejdżanem, Egiptem, Jordanią, Syrią, Katarem, popiera Nabucco i oczywiście rosyjski South Stream.

Bo Ankara przeżywa historyczne zbliżenie także z Moskwą. W ubiegłym roku obroty handlowe między obu krajami osiągnęły 38 mld dol. Rosja jest dla Turcji nie tylko największym partnerem handlowym, lecz także najważniejszym dostawcą energii – to właśnie od niej Turcja kupuje 65 proc. gazu i 40 proc. ropy. Związki gospodarcze cementuje przyjaźń przywódców. Erdoğan – twardziel z przedmieść Stambułu, syn marynarza, niegdyś obiecujący piłkarz; i Putin – dżudoka, władający grypserą ekskagiebista, prężący muskuły idol Rosjanek – przypadli sobie do gustu.

Mając na uwadze zależność ekonomiczną od Rosji, Turcja zadaje sobie wiele trudu, by nie antagonizować swego wschodniego sąsiada. Podczas interwencji rosyjskiej w Gruzji Erdoğan powiedział wprost, ku konsternacji wielu sojuszników z NATO, że „nie byłoby właściwe, gdyby Turcja angażowała się po którejś stronie konfliktu”. Jego doradca Ahmet Davutoglu, dziś minister spraw zagranicznych, powiedział zaraz potem, że Turcja w odróżnieniu od Zachodu nie może sobie pozwolić na izolowanie Rosji.

Akcja mediacja

Tam, gdzie inni rywalizują, Turcja może odegrać rolę tonizującą. Nie znaczy to, że Turcja chce na kimś wywrzeć dobre wrażenie albo wyświadczyć przysługę polityczną Unii. To polityka dobra dla nich samych. Jeśli zbudują u siebie węzeł energetyczny, staną się bardziej wiarygodnym pomostem do Azji i na Bliski Wschód – tłumaczy ekspert Banku Światowego.

Rząd AKP zbiera też pochwały za kilka międzynarodowych mediacji. Turcja pośredniczyła w rozmowach między zwaśnionymi ugrupowaniami w Libanie, między Indiami i Pakistanem, między Pakistanem i Afganistanem, między Syrią i Izraelem oraz między Hamasem i Autonomią Palestyńską. Dla Turków to dowód, że kraj zaczyna odgrywać rolę regionalnego mocarstwa. Pod sporym wrażeniem jest też świat arabski. Według sondażu przeprowadzonego niedawno wśród mieszkańców Iraku, Syrii, Egiptu, Jordanii, Libanu, Arabii Saudyjskiej i terytoriów palestyńskich, 75 proc. badanych miało pozytywną opinię o Turcji. Aż 76 proc. jest przekonanych, że Turcja jest w stanie zaprowadzić pokój w świecie arabskim!

Zbliżenie z muzułmańskim Bliskim Wschodem odbywa się jednak kosztem sojuszu z Izraelem. Ankara miała z Tel Awiwem znakomite stosunki, była jednym z doskonałych klientów na nowoczesną broń, z której Izrael zrobił jedną ze swych najważniejszych specjalności. Od czasu krwawej izraelskiej ofensywy w Strefie Gazy stosunki Ankary z Tel Awiwem balansują na krawędzi. Na ubiegłorocznym Forum w Davos Erdoğan pokłócił się przed kamerami z izraelskim prezydentem Szimonem Peresem, zarzucając Izraelczykom, że „dobrze wiedzą, jak zabijać ludzi”. W październiku rząd Erdoğana wykluczył Izrael ze wspólnych ćwiczeń wojskowych.

Izraelczycy, bojąc się utraty cennego sojusznika, wstępnie próbowali rozładować napięcia. Skończyło się to wraz z dojściem do władzy Benjamina Netanjahu. Kiedy w jednym z odcinków serialu „Ayrilik” („Pożegnanie”), emitowanego przez turecką telewizję publiczną, pokazano izraelskich żołnierzy mordujących palestyńskie dzieci, izraelski minister spraw zagranicznych zagrzmiał, że coś takiego „nie powinno zostać wyemitowane nawet we wrogim kraju, co dopiero w państwie, które utrzymuje z nami pełne stosunki dyplomatyczne”. O kolejnym incydencie pisaliśmy w poprzednim numerze.

Premier Erdoğan musiał spostrzec, że ruganie Izraela zdobywa mu głosy w kraju i uwielbienie wśród Arabów, Netanjahu zaś dał do zrozumienia, że jego rząd nie pozostanie bierny wobec wybuchów tureckiego premiera. Nietrudno sobie wyobrazić, że kolejny epizod w dyplomatycznej szamotaninie doprowadzi do jeszcze większej awantury.

Magnes dla Kurdów

Widać za to ogromne postępy w stosunkach z Kurdami, zarówno tureckimi jak i z północnego Iraku. Od czasu, gdy turecki parlament uniemożliwił Ameryce otwarcie północnego frontu w wojnie z Irakiem, tureckie wojsko zaczęło tracić dominującą w kraju pozycję w debacie na temat kwestii kurdyjskiej. Rozpoczęła się wreszcie szczera dyskusja na temat, który – podobnie jak historyczne relacje z Armenią – stanowił do niedawna tabu w tureckiej polityce. Rząd Erdoğana postuluje zniesienie ograniczeń w używaniu dialektów kurdyjskich w mediach i życiu publicznym, a także przywrócenie oryginalnego (czyli kurdyjskiego) nazewnictwa miast i wsi na południowym wschodzie kraju. Kwitną stosunki gospodarcze z irackimi Kurdami, a wraz z nimi zaczynają się kształtować kontakty polityczne.

Przez prawie 20 lat, czyli od pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, tureccy politycy obawiali się, że stosunkowo zamożne, bogate w ropę i względnie bezpieczne państwo kurdyjskie w Iraku stanowiłoby magnes dla Kurdów tureckich. Obawy te zwiększyły się po ostatniej amerykańskiej inwazji. O ile jednak istniały jakiekolwiek siły przyciągania między północnym Irakiem a południowo-wschodnią Turcją, to dziś – gdy wycofanie amerykańskich sił z Iraku stało się kwestią czasu – ich kierunek zaczął się odwracać. Teraz Ankara – zamożna, pewna siebie i zdolna rozciągnąć nad północnym Irakiem parasol ochronny – stała się magnesem dla Kurdów irackich. Ci wiedzą bowiem, że po wyjściu Amerykanów z Iraku Arabowie będą gotowi zjeść ich żywcem.

Nasuwa się jednak pytanie, czy turecką polityką zagraniczną w wydaniu AKP kierują – poza interesami państwa kupieckiego – jakieś wartości, zwłaszcza tak cenione w Unii zaangażowanie po stronie praw człowieka i demokracji. Gdy Mahmud Ahmadineżad „skradł” wybory w Iranie, turecki prezydent i premier byli jednymi z pierwszych przywódców, którzy pospieszyli mu pogratulować wygranej. Przez następne dni, gdy irańskie władze pałowały na ulicach swoich obywateli, tureckie MSZ nie odezwało się ani razu. Dopiero po tygodniu minister Davutoglu powiedział tylko, że spory wyborcze, jak je nazwał, są wewnętrzną sprawą Iranu. Pytany o program nuklearny Iranu, minister Ergün ocenił, że nie stanowi on żadnego problemu, dopóki pozostaje w dotychczasowych granicach.

Na pewno nie będziemy promować praw człowieka i demokracji tak, jak robili to na Bliskim Wschodzie amerykańscy neokonserwatyści – mówi Suat Kiniklioglu, popularny deputowany AKP. – Łatwiej osiągnąć cel, rozmawiając z przywódcami w cztery oczy, niż krytykując ich za pośrednictwem mediów – uważa. Pytany, czy tureccy dyplomaci faktycznie wytykają swoim bliskowschodnim partnerom braki w demokracji, odpowiada twierdząco, ale od razu przyznaje: – Nie jest to dla nas kwestia priorytetowa.

Awantura o rzeźnika

Zbyt łatwo nasuwają się jednak podejrzenia o stosowanie podwójnych standardów. Izraelskie bombardowanie Gazy to według Turcji zbrodnia przeciwko ludzkości. Co innego muzułmański Sudan. Sytuacja w Darfurze jest w oczach Ankary niczym więcej niż tragedią humanitarną – zwrotem, który rozgrzesza sudańskie władze z odpowiedzialności za 300 tys. ofiar śmiertelnych i 2,2 mln przesiedlonych. Niecały tydzień po konferencji w Davos, podczas której premier Erdoğan obraził izraelskiego prezydenta, podejmował w Ankarze, ku konsternacji zachodnich partnerów, wiceprezydenta Sudanu.

Na początku listopada jeszcze większy niesmak wywołało oficjalne zaproszenie na stambulski szczyt Organizacji Konferencji Islamskiej (OIC), które rząd turecki wystosował do „rzeźnika z Chartumu”, sudańskiego prezydenta Omara al Bashira. Unia nie posiadała się ze złości, że Turcja rozciąga czerwony dywan dla przywódcy ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny – Turcja ustąpiła i Bashir pozostał w domu. Zapytany o to, jak odnosi się do sytuacji w Sudanie, Erdoğan najpierw stwierdził, że będąc w Darfurze żadnego ludobójstwa nie wykrył, a potem dodał, że niemożliwe, by muzułmanin coś takiego popełnił.

Zachodni sojusznicy Turcji mają prawo narzekać, że budując przyjazne stosunki z sąsiadami, rząd Erdoğana brata się z przywódcami negującymi Holocaust czy ściganymi za zbrodnie wojenne. Mają też rację ostrzegając, że retoryka używana przez Turków podczas wojny w Gazie grozi uwolnieniem tłumionych pokładów antysemityzmu. Nie jest jednak tak – jak twierdzą przeciwnicy AKP – że Turcja odwraca się od Europy. Kończy się po prostu użyteczność bajki o Turcji jako pomoście między Wschodem a Zachodem. Jednak Unia zbyt lekkomyślnie spycha Turcję na dalekie miejsce w poczekalni w rokowaniach członkowskich. Taki kraj lepiej jest mieć po swojej stronie, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną