Trzeba było kupić Erdoğana
Już 10 lat temu należało wpuścić Turcję do Unii Europejskiej
Sobotnie zamachy terrorystyczne w Ankarze zbiegły się w czasie z symboliczną rocznicą. Dokładnie 10 lat temu Unia Europejska zawiesiła negocjacje akcesyjne z Turcją po konflikcie, jaki wybuchł między Brukselą i Ankarą o właśnie przyjęty do Unii Cypr. Od 2005 r. w tych negocjacjach nic już się nie wydarzyło.
Z prawnego punktu widzenia trudno Unii cokolwiek zarzucić – jak miała prowadzić proces akcesyjny państwa, które nie uznaje jednego z jej członków? Inna sprawa, że przyjmując Cypr, Bruksela złamała inną swoją zasadę, że nie wpuszcza państw, dopóki te nie uregulują swoich sąsiedzkich sporów. Polityczne jednak wstrzymanie negocjacji z Turcją może się okazać największym geopolitycznym błędem w historii Unii.
Dziś sytuacja w Turcji zaczyna przypominać tę z końca lat 70., gdy na ulicach ginęło kilkadziesiąt osób miesięcznie. Wtedy zradykalizowane bojówki z prawej i lewej strony polowały na siebie w biały dzień, uprowadzając i mordując liderów wrogich ugrupowań. To wszystko działo się w przy paraliżu sceny politycznej i przy bezczynności służb bezpieczeństwa. Dużo pisze się dziś o tym, że armia nie tylko zostawiła ulice radykałom, ale niejednokrotnie prowokowała starcia, aby ostatecznie przyjść z „odsieczą” narodowi i w 1980 r. przejąć władzę w wojskowym zamachu stanu.
35 lat temu sytuacja w Turcji i tak była stabilniejsza, bo kraj – jako południowo-wschodnia twierdza NATO – był zupełnie odizolowany od Bliskiego Wschodu. Dziś do tej wewnętrznej niestabilności dochodzi chaos przelewający się z Syrii i Iraku. Tzw. Państwo Islamskie, które prawdopodobnie odpowiada za zamachy w Ankarze, od kilku miesięcy robi, co może, aby Turcję spolaryzować politycznie jak to tylko możliwe. Islamiści o niczym bardziej nie marzą, jak o wojnie domowej między Turkami i Kurdami. I jest w tym duża „zasługa” Unii.
Cała unijna polityka sąsiedztwa jest oparta na założeniu, że Europa będzie się rozwijać tylko wtedy, gdy u jej granic będzie panował spokój. Stąd unijne programy, w ramach których za konkretne korzyści (również finansowe) Unia skłania swoich sąsiadów do reform zapewniających ten spokój. W tym sensie Unia zapomniała o Turcji, a Erdoğan nie jest samorodnym Europejczykiem, który z potrzeby serca modernizowałby tureckie państwo na europejską modłę.
Dlatego 10 lat temu trzeba było kupić Erdoğana, pójść Turkom na rękę, wpuścić ich do Unii tylnymi drzwiami. Koszty takiej decyzji byłyby ogromne – finansowe, migracyjne, polityczne. Ale to i tak nic w porównaniu z ceną, jaką może ponieść Europa, jeśli w najbliższych miesiącach Turcja pogrąży się w chaosie. Bo z całym szacunkiem dla innych sąsiadów Unii – Turcja jest najważniejsza w sensie potencjału gospodarczego, demograficznego, geopolitycznego.