Jan Paweł II był w istocie superprymasem Polski. Przy krytykowanej często za zbytnią ugodowość wobec władz PRL posłudze kardynała Józefa Glempa to Papież wziął na swoje barki ciężar ideowego przewodzenia polskiemu Kościołowi. Po demokratycznym przełomie niewiele się tu zmieniło. Polskie duchowieństwo żyło od pielgrzymki do pielgrzymki na zasadzie: Papież przyjedzie i załagodzi konflikty, naładuje wiernym akumulatory, wesprze biskupów, poświęci kolejną budowę świątyni, co na pewno wzmocni ofiarność miejscowych parafian. Powstawały nowe diecezje. W powołaniach kapłańskich przodowaliśmy w chrześcijańskim świecie. Trwał karnawał, o poście nikt nie chciał słyszeć.
Niejako w zamian nieobecne były u nas dyskusje nad zreformowaniem Kościoła powszechnego, tak gorące w innych krajach. Bardzo rzadko lub w ogóle nie rozmawiało się o celibacie, święceniach kobiet, regulacji urodzin (w wymiarze teologicznym rzecz jasna), ekscesach osób duchownych, chyba że było to absolutnie wymuszone. Nie wypadało tego robić, by nie zasmucać Papieża, ale też polscy hierarchowie – jak się zdaje – nie odczuwali takiej potrzeby i nie dostrzegali jej (lub nie chcieli dostrzec) wśród duchowieństwa. Te spory zostały zamrożone.
Wszystko zawisło na biskupie Rzymu, to on był twarzą i głosem polskiej hierarchii, na jego encykliki powoływali się polscy księża (charakterystyczne, jak zniknęli z polskich kazań inni Święci Ojcowie). Papież musiał też rozstrzygać kilka ważnych kwestii, z którymi nie poradzili sobie biskupi w kraju. Interwencja w sprawie klasztoru karmelitanek w Oświęcimiu, w sprawie arcybiskupa Paetza, oddania unitom kościoła w Przemyślu, list w obronie koncepcji pochówku Czesława Miłosza na Skałce pokazywały, jak ważna była rola Jana Pawła II w rozwiązywaniu spraw polskiego Kościoła, w wielu momentach nazbyt ostrożnego, kunktatorskiego, bez własnego zdania.