Nawet Jan Paweł II uległ złudzeniu, że buddyzm nie dba o sprawy społeczne. Mit o buddyjskiej pasywności żyje do dziś na Zachodzie. Budda przed dwoma i pół tysiącami lat głosił ludziom, jak uwolnić się od udręk egzystencji. Jego nauki zwane dharmą są propozycją harmonijnego życia jednostki i zbiorowości. Budda, podobnie jak Jezus, nie wzywał do rewolucji politycznej. Ale jego przesłanie było rewolucyjne, kiedy podkreślał, że głoszone przez niego prawdy o człowieku mogą służyć wszystkim i nie trzeba do tego pośrednictwa kapłanów spędzających czas na odprawianiu coraz bardziej pustych i niezrozumiałych obrzędów. Gestem społecznie rewolucyjnym było też, że Budda zgodził się, by również kobiety mogły być mniszkami.
Budda przełamywał w ten sposób bariery klasowe i kastowe. Sangha, to znaczy buddyjska wspólnota mnichów i mniszek, miała być demokratyczna. Mnisi żyli z darów społeczeństwa. Nie mogli się ponad nie wynosić ani odeń izolować. W epoce Buddy w Indiach północnych, gdzie nauczał, małe niezależne państewka republiki ustępowały miejsca wielkim scentralizowanym monarchiom. Pojedynczy obywatel miał w nich mniejsze znaczenie niż w małym samorządnym księstwie, takim jak to na pograniczu dzisiejszego Nepalu i Indii, gdzie urodził się Budda. Choć bliska mu była, mówiąc językiem dzisiejszym, demokracja bezpośrednia, zastanawiał się, jaki powinien być idealny monarcha. Buddyzm wyrzeka się przemocy, więc ideałem jest król rządzący nie siłą, lecz dharmą – prawością i humanitaryzmem.
Takim idealnym buddyjskim władcą okazał się cesarz Asioka (III w. p.n.e.). Nic nie zapowiadało, że zostanie „największym i najszlachetniejszym władcą, jakiego kiedykolwiek miały Indie, i jednym z wielkich królów w dziejach świata”.