Z filmami bokserskimi jest taki kłopot, że z góry znamy zakończenie. Oto odbywa się decydujący pojedynek: nasz dzielny bohater bije się w ringu z rywalem niewzbudzającym sympatii. Najpierw dostaje lanie, słania się na nogach, krew z rozciętej brwi zalewa mu oczy, zaraz pewnie zainkasuje rozstrzygający cios i padnie jak ścięty. Więc leży, ale czy to już koniec? A skądże, podniesie się i teraz on zacznie okładać rywala. Niestety, we wchodzącym na ekrany obrazie „Do utraty sił” niemal wszystko zgadza się z tym schematem. W kategorii najbardziej konwencjonalny film o boksie dzieło Antoine’a Fuqua mogłoby liczyć na miejsce w ścisłej czołówce. Jak zwykle w tego rodzaju opowieściach przyszły czempion ma za sobą trudne dzieciństwo, choć powszechnie wiadomo, że chłopcy z dobrych domów raczej się do boksu nie garną. Jego rywal to cham i prowokator. Nie może zabraknąć starego, dobrotliwego trenera (w tej roli niezawodny Forest Whitaker), który pomoże mistrzowi znajdującemu się chwilowo na dnie ponownie trafić na szczyty.
Nie ratuje też filmu drugi wątek równoległy, czyli życie rodzinne głównego bohatera. Docenić można jedynie determinację Jake’a Gyllenhaala, który musiał długo ćwiczyć przed wejściem na ring, oraz pracę montażysty, dzięki któremu obijanie na ekranie wypada chwilami efektownie. Twórcy dołożyli pewnych starań, żeby podnieść film do wyższej kategorii wagowej, skończyło się jednak co najwyżej na wadze lekkopółśredniej.
Do utraty sił, reż. Antoine Fuqua, prod. USA, 123 min