Niksy to wodne duszki ze skandynawskiego folkloru, ale debiutancka powieść Nathana Hilla, która stała się w USA w 2016 r. wielką sensacją (pierwszy nakład rozszedł się w ponad 100 tys. i już powstaje serial), nie ma nic wspólnego z fantasy. To powieść o Ameryce, o wielkich złudzeniach i małych miasteczkach, i o 1968 r. z wojną w Wietnamie w tle. Bohater, Sam, ma wiele wspólnego z samym autorem. Uczył literatury na małym uniwersytecie i kompulsywnie grał w „Elflandię”, walczył ze smokami. W realnym życiu Samowi wiodło się gorzej, borykał się z zemstą studentki, wydawca zażądał zwrotu zaliczki, a matkę, której nie widział 20 lat, oskarżono o napaść na gubernatora. Hill misternie łączy opowieści o dzieciństwie Sama i jego matki, prowadząc czytelnika do głównej osi opowieści, czyli zagadki porzucenia przez matkę.
Autor świetnie opisuje rzeczywistość amerykańskiej prowincji, obyczajowość sprzed rewolucji seksualnej i przede wszystkim poczucie odrzucenia przez rodziców. Upokorzenie towarzyszy i Samowi, i – wcześniej – jego matce, która nie mogła zasłużyć na uznanie ojca. Hill napisał książkę przygodową (przypominającą strukturą grę), która jest przede wszystkim powieścią społeczną. Zostaje z niej w pamięci choćby obraz marszu ku czci zabitych w Iraku w 2004 r., który zamienia się w pyskówkę demonstracji i kontrdemonstracji, a w tle piętrzą się trumny. W telewizji zostaje obraz kakofonii, w której nie wiadomo, o co chodzi, i to jest dobra metafora współczesności.
Nathan Hill, Niksy, przeł. Jerzy Kozłowski, Znak, Kraków 2017, s. 864