W paryskim mieszkaniu na strychu, urządzonym w stylu siedziby XIX-wiecznego dandysa, rottweiler chrapie na aksamitnej kanapie, a wnętrze, oświetlone jedynie dziesiątkami świec, tonie w półmroku. Na parapecie leży sterta książek Balzaka. Pete Doherty kopie ogryzek jabłka na drugi koniec dywanu, kiedy łamaną francuszczyzną rozmawia z kolegą przez rozlatującego się iPhone’a.
Oto Pete z Paryża, rockman, który śpiewa dziś solo jako Pete Doherty, pisze wiersze i maluje, a niedawno zadebiutował jako aktor francuskiego kina niezależnego.
Przez całe lata frontman zespołów The Libertines i Babyshambles był najsłynniejszym narkomanem rockowego światka. Gładkolicy i blady chłopczyk, pojawiający się regularnie na okładkach tabloidów, został wyrzucony z pierwszego zespołu, trzy razy lądował w więzieniu za posiadanie narkotyków i włamanie do domu kolegi z grupy Carla Barata, spotykał się z Kate Moss. I był przyczyną załamywania rąk nad zmarnowanym talentem.
Spokój to dobra rzecz
Przeniósł się do Paryża cztery lata temu, podejmując trudne i długotrwałe wyzwanie uwolnienia się od narkotyków. Po upływie ponad 10 lat od czasu, gdy The Libertines wdarli się na brytyjską scenę muzyczną, wciąż nie może przetrwać jednego dnia bez heroiny. Paryż chyba nie jest oczywistym miejscem, w którym rockmani mogą wyleczyć się z nałogu. Jima Morrisona (podobnie jak Doherty, pochodził z rodziny wojskowego, w której panowała żelazna dyscyplina) znaleziono martwego w wannie niedaleko stąd. Miał 27 lat. Doherty ma już 34 lata i choć wydaje się być w kiepskim stanie, jest pełen optymizmu i jakoś się trzyma. Zaszedł tak daleko i jeszcze nie upadł ostatecznie.
Fragment artykułu pochodzi z najnowszego 10 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 11 marca 2013 r.