Klasyki Polityki

Trudno być matką, jeszcze trudniej nie być

BEW
Miało być jak w reklamach: niemowlę śpi albo się uśmiecha, a zadbana kobieta wśród powiewających firanek smaruje je oliwką. Jest inaczej. Jak matki-Polki i niematki-Polki widziały same siebie prawie 20 lat temu.

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w maju 2001 r.

Jeśli rodzą za wcześnie, mówi się im, że są niedojrzałe emocjonalnie; jeśli za późno – przypomina o tykaniu zegara biologicznego. Jeśli wkrótce po porodzie wracają do pracy, czują się winne, że zaniedbują dziecko; jeśli nie wracają, czują się winne, że nie realizują wzorca kobiety nowoczesnej i zaniedbują siebie. Jeśli nie rodzą wcale, społeczeństwo stawia je pod pręgierzem i oskarża o egoizm. Trudno w Polsce być matką, ale chyba jeszcze trudniej nie być. Przemiany cywilizacyjne i kulturowe sprawiły, że kobiety gorzej radzą sobie z macierzyństwem. Mają ogromne oczekiwania związane z pojawieniem się dziecka. W książkach i pismach czytają, że trzeba poświęcić mu mnóstwo czasu, a jednocześnie są przyzwyczajone poświęcać czas sobie. Chcą doświadczyć macierzyństwa nie rezygnując z własnych potrzeb. Nie godzą się na całkowite oddanie, buntują przeciwko przypisanej od pokoleń roli. Współczesne matki-Polki: znękane, ale bardzo dzielne.

30 proc. młodych matek cierpi na depresję poporodową, a łagodniejsza jej forma – baby blues, dotyka 70 proc. Nie jest to więc zjawisko marginalne. Przyczyną są nie tylko szalejące hormony, ale także samotność i zagubienie w nowej roli. Nie ma już wielopokoleniowych rodzin, w których dziewczyna, opiekując się młodszym rodzeństwem albo dziećmi starszych sióstr, w sposób naturalny uczyła się macierzyństwa. Dla wielu współczesnych kobiet jedynym doświadczeniem tego typu jest lalka z dzieciństwa. Zostają sam na sam z własnym dzieckiem i odchodzą od zmysłów. Jednocześnie stereotyp matki-Polki nie pozwala przyznać: nie wiem, nie umiem, boję się.

Matka udomowiona

Miało być jak w reklamach: niemowlę śpi albo się uśmiecha, a zadbana kobieta wśród powiewających firanek smaruje je oliwką. Podręczniki przekonywały, że najedzone dziecko, które ma sucho, nie płacze, że karmienie piersią to czysta przyjemność.

Czułam się potwornie oszukana. Nikt nie ostrzegał, że piersi będą twarde jak kamienie, a razem z mlekiem będzie płynąć krew – wspomina Maria. – Przez pierwsze dwa miesiące przy każdym karmieniu krzyczałam z bólu. Miał ssać 40 minut, tak pisali, a nie cały dzień i całą noc. Nie sądziłam, że brak snu to taki koszmar.

Gdy mężczyźnie mija euforia poporodowa, znika on w pracy na całe dnie. Kobiecie trudno wyjść gdzieś dalej niż na osiedlowy skwerek, bo tych z niemowlakami dotyczą te same ograniczenia co niepełnosprawnych na wózkach: krawężniki, brak podjazdów, trudne wejścia do autobusów. Karmienie, gotowanie, pranie, sprzątanie, przewijanie – i tak w kółko. Dla kobiet, które do tej pory były aktywne zawodowo, nie jest to łatwe. Pojawia się samotność i poczucie, że życie jest gdzie indziej.

Dostajemy wiele smutnych listów od kobiet zamurowanych żywcem w domu – mówi Olga Niecikowska, prowadząca dział korespondencji w miesięczniku „Dziecko”. – Żyją na zasadzie: wszystko dla dziecka, nic dla siebie. Są zagubione, czasem wpadnie matka albo teściowa, dają dobre rady, najczęściej sprzeczne z tym, co jest w książkach. Dlatego takim wzięciem cieszą się teksty poradnikowe. Potem przychodzą pytania: czy jeśli marchew podaje się po ukończeniu czwartego miesiąca, to mogę ją podać trzy dni wcześniej. Kobiety szukają przepisu, algorytmu na macierzyństwo. Nie mają zaufania do swoich instynktów.

Akcja „Gazety Wyborczej” rzeczywiście spowodowała, że w Polsce można już urodzić po ludzku, ale nikt nie interesował się tym, co dzieje się potem. O opiece i wychowaniu mówiło się wyłącznie w kontekście dziecka, nikt nie uwzględniał potrzeb kobiet.

– Z listów, które dostawaliśmy wynikało, że kobiety dramatycznie potrzebują pomocy, rady i wsparcia – mówi Agata Teleżyńska z fundacji „Rodzić po ludzku”. – Tak powstała poradnia Początek, gdzie młode matki spotykają się, rozmawiają, uczą, jak będąc z dzieckiem odnieść korzyść dla siebie, że to nie jest: albo – albo. Organizujemy warsztaty: jak nawiązać z dzieckiem podstawowy kontakt, jak potem z nim rozmawiać. Czy to znaczy, że współczesne kobiety muszą się uczyć, jak być matką? To byłaby chyba nadinterpretacja. Ale bez wątpienia brakuje im wzorców.

Także stowarzyszenie Latona organizuje grupy wsparcia dla matek. Miesięcznik „Dziecko” ma na swoich stronach internetowych całą listę grup dyskusyjnych, gdzie kobiety dzielą się doświadczeniami, uczą się mówić o tym, że dziecko bywa nudne, irytujące, że nie radzą sobie z wybuchami złości, ale też utwierdzają się w przekonaniu, że zostając w domu podjęły słuszną decyzję, bo są z dzieckiem, gdy ono tego najbardziej potrzebuje. Oswajają nową sytuację i macierzyństwo staje się piękne i fascynujące, a o bólu i zmęczeniu szybko się zapomina.

Jedno tylko nie daje się oswoić – rynek pracy. Kobiety są świadome, że po trzech latach urlopu mogą nie mieć dokąd wracać. Mają poczucie, że w czasie, gdy one siedzą w domu, świat wykonuje obrót, a one wypadają z orbity. Zmieniają się programy komputerowe, pojawiają się kolejne roczniki młodych, wykształconych, które zajmują ich miejsca.

Matka pracująca

Dla wielu kobiet wczesny powrót do pracy to decyzja motywowana wyłącznie finansami: bo dziecko to nowe wydatki, bo jedna pensja nie wystarczy, bo trzeba spłacać mieszkanie (Nie ja wymyśliłam 24-procentowe stopy kredytowe – tłumaczą). Praca jest dramatem kobiet, które nie mają wyboru: samotnych matek, gorzej sytuowanych, wykonujących zawody nie pozwalające na elastyczny czas pracy. Matka dwóch dziewczynek (pierwszą wychowali dziadkowie, druga poszła do żłobka) tak opisuje swój powrót: – Zaczął się horror, choroby, zwolnienia, zastraszanie, że mnie wyrzucą. Znowu umknął mi okres, kiedy moja córeczka zaczęła stawiać pierwsze kroki, biegać. Nie było mnie, kiedy była chora.

Pomoc państwa, które deklaruje przecież przywiązanie do wartości rodzinnych, jest czysto iluzoryczna. W zasadach polityki prorodzinnej „wspieranie kobiet w godzeniu obowiązków macierzyńskich i zawodowych” ma znaczenie marginalne. Podstawą jest „zmiana postaw prokreacyjnych w kierunku zwiększenia dzietności rodzin”. Już pomysł, by ojciec mógł wziąć część zasiłku „macierzyńskiego”, co ułatwiłoby kobietom powrót do pracy, wywołał niechęć prawicy.

Jednocześnie według ponad 70 proc. respondentów CBOS kobieta niepracująca ma niższy status. Presja, by nie być kurą domową staje się równie silna co presja, by być dobrą matką. Coraz więcej kobiet wraca do pracy, bo nie wyobraża sobie życia bez niej. Wierzą, że macierzyństwo da się pogodzić z karierą. Według badań przeprowadzonych na zlecenie miesięcznika „Elle” ok. 45 proc. uważa, że jest to raczej trudne, 38 proc., że zawsze da się pogodzić, ponad 14 proc., że jest to łatwe, a tylko 2,3 proc. – że niemożliwe.

Do bycia kobietą domową trzeba mieć talent – twierdzi Zofia Milska-Wrzosińska, psycholog. A współczesnym kobietom coraz trudniej usiedzieć w domu. Pracują niemal do dnia porodu i wracają do pracy po 2–3 miesiącach. Niektóre wręcz po 2–3 tygodniach. W firmowych toaletach ściągają mleko i wysyłają taksówką do domu. Nie chcą z powodu dziecka rezygnować z aktywności.

W pierwszej ciąży wystartowałam w wyborach samorządowych i zaliczyłam sesję, w drugiej dwa tygodnie przed porodem obroniłam pracę magisterską na wydziale socjologii i znowu kandydowałam, bo między pierwszym a drugim dzieckiem rozwiązali mi samorząd – opowiada 24-letnia Aleksandra Piskorska, żona prezydenta Warszawy. – Nie jestem może zbyt aktywną radną, bo drugi synek ma dopiero 5 miesięcy i większość czasu spędzam w domu. Ale myślę o pracy, bo chcę się spełnić nie tylko jako matka – deklaruje dodając, że dzieci chce mieć przynajmniej czwórkę.

Posłanka SLD Katarzyna Piekarska łączy macierzyństwo z posłowaniem, czytając projekty ustaw i inne dokumenty na głos, co okazało się dla jej synka bardzo zajmujące. Beata Balas-Noszczyk, matka trójki i prawnik w dużej międzynarodowej firmie, twierdzi, że pogodzenie dzieci i kariery jest możliwe, ale wymaga ogromnej precyzji w planowaniu zorganizowanej sieci opiekunek i dziadków oraz kilku wyjść awaryjnych na wszelki wypadek.

W pracy nikt nigdy nie odczuł, że mam dzieci – mówi. – Gdy pracowałam w nocy, bo negocjacje się przeciągały, mieszkała z nami niania. Oczywiście mam świadomość, że praca kradnie czas dla dzieci, ale będąc w firmie pracuję jak opętana i nie myślę o tym. Dopiero kiedy wracam do domu i patrzę na zegarek, czuję, że coś jest nie tak.

Często pracujące matki mają podwójne poczucie winy: jedno wobec dzieci, drugie wobec firmy: bo inni, bezdzietni, poświęcają jej więcej czasu, są bardziej dyspozycyjni. Starają się nie brać zwolnień i podkreślają, że dziecko to ich prywatna sprawa, która pracodawcy nie musi interesować.

Opiekunki szukają już przed porodem przez agencje, przez znajomych. Niepracująca babcia stanowi coraz większą rzadkość, więc trzeba zdać się na obcych.

Robiłam długie wywiady i rezygnowałam przy jakichkolwiek obiekcjach – opowiada Magdalena Jankowska, matka i szefowa działu psychologii w piśmie kobiecym. – Nasłuchałam się opowieści znajomych o pijanych opiekunkach albo takich, które próbowały udusić dziecko. Wolałam być ostrożna. W końcu znalazłam dziewczynę ze wsi: młoda, spokojna, cierpliwa. Czy to dobre zastępstwo? Człowiek jest tak zmęczony, że woli o tym nie myśleć.

Ja nigdy nie uciekałam od myśli, że ktoś wychowuje moje dzieci – deklaruje Ewa Awdziejczyk, redaktor w miesięczniku. – Przeciwnie, to może być wzbogacające. Nasza niania była dla dzieci jak babcia, uczyła je pacierza, tradycji świątecznych. Ode mnie by tego nie dostały.

Pracujące matki tłumaczą zazwyczaj, że nie jest ważne, ile się jest z dziećmi, ale jak. Deklarują, że poświęcają im cały wolny czas, nadrabiają w weekendy. Poza tym – przekonują – ta sytuacja ma też plusy. Dziecko to motyw, bodziec, adrenalina; pracuje się lepiej, bo ma się dla kogo pracować. Macierzyństwo daje większą satysfakcję, gdy nie zabiera wszystkiego. Matki domowe nie mają konkurencji, pracujące muszą bardziej świadomie budować więź z dzieckiem, by wygrać z babciami i nianią.

Taka postawa zyskuje coraz większą aprobatę społeczną. Przestrogi XIX-wiecznych moralistów, że kobiety, które pracują, nie mają czasu gotować zupy – podstawy rodzinnego szczęścia, której brak może wywołać poważne reperkusje, dziś śmieszą. Kobiety, a przynajmniej spora ich część, nie dadzą się już zamknąć w domu.

Matka perfekcjonistka

Najambitniejsze nie poprzestają na łączeniu macierzyństwa z pracą. Stając się perfekcyjnymi matkami interesują się psychologią prenatalną, w ciąży słuchają Mozarta (koniecznie codziennie tego samego utworu, bo podobno po urodzeniu dziecko łatwiej przy nim zasypia), czytają sterty podręczników o opiece i wychowaniu (z których dowiadują się niekiedy, że jeden błąd matki we wczesnym okresie może zaowocować kryminalną przyszłością dziecka), jedzą kiełki lucerny (dobre na laktację), zapisują się na kurs jogi (żeby bardziej świadomie pokierować porodem), są zdecydowane karmić piersią (propaganda na ten temat jest tak agresywna, że matka, która podaje dziecku butelkę z mieszanką, czuje się jak trucicielka). Matki ekologiczne wybierają chętnie poród w domu albo w wodzie, ale coraz większa grupa kobiet, nie godząc się z biblijną przepowiednią, decyduje się na znieczulenie zewnątrzoponowe.

Lecz na tym nie koniec. Trzeba jeszcze pozostać perfekcyjną kobietą. Od czasu, gdy akt ciężarnej Demi Moore ukazał się na okładce „Vanity Fair”, stało się jasne, że kobieta w ciąży nie tylko nie musi, ale wręcz nie powinna wyglądać jak ociężały mamut. Dawniej ciężarne nosiły zgrzebne szmizjerki i nie malowały się, bo nie wypadało. Wygląd taki miał świadczyć, że są skupione wyłącznie na nienarodzonym dziecku. Dziś widok umalowanej i modnie ubranej kobiety w ciąży nikogo nie gorszy ani nie dziwi. Pisma kobiece chętnie zamieszczają fotografie ciężarnych modelek, aktorek, piosenkarek ubranych przez najlepszych stylistów, które zdają się mówić: ciąża to nie jest żadne usprawiedliwienie, żeby się zapuścić. Do obowiązków nowoczesnej matki doszło więc stosowanie w ciąży kremów na rozstępy i cellulitis, a wkrótce po porodzie – siłownia albo aerobik. Wejść jak najszybciej we własne dżinsy to punkt honoru. Ginekolodzy zaczynają się skarżyć na pacjentki, które już dwa tygodnie po porodzie zakładają wyszczuplającą bieliznę i próbują ćwiczyć.

Presja na szybki powrót do stanu wyjściowego jest bardzo silna – mówi Ewa Awdziejczyk. – To niewątpliwie wpływ mediów. Kobiety widzą zdjęcia modelek ze ślicznymi dziećmi i myślą: śliczne dziecko już mam, ale dlaczego nie wyglądam tak jak ona. I czują się winne.

Idealna matka powinna być kimś w rodzaju krzyżówki Matki Boskiej z Cindy Crawford i Hanną Gronkiewicz-Waltz.

Późna matka

Już nie tylko na Zachodzie, ale także w Polsce kobiety coraz później decydują się na dziecko. Rozwój medycyny stale przesuwa biologiczne granice macierzyństwa (rekordzistka miała w dniu porodu 63 lata). Pojawiło się nawet pojęcie ciąży postmenopauzalnej. To oczywiście margines. Scenariusz zwykle wygląda tak: najpierw studia, potem praca i mieszkanie, ewentualnie podróże. Należy go zrealizować mniej więcej do trzydziestki. Potem ciąża. Dla wielu kobiet dziecko stało się czymś w rodzaju dobra, na które najpierw trzeba zarobić: prywatne przedszkola, opiekunki, szkoły, lekarze – to wszystko kosztuje. Dlatego przez wiele lat słowo „ciąża” może brzmieć jak „katastrofa”.

Czytelniczki „Elle” – kobiety w wieku 18–30 lat, głównie z większych miast, ze średnim lub wyższym wykształceniem – pytane, co postawią na pierwszym miejscu w ciągu najbliższych dwóch lat, odpowiedziały zdecydowanie: pracę. Odpowiedź: dziecko, wybrało tylko 16 proc.

Mając dwójkę w wieku 24 lat jestem przez otoczenie postrzegana trochę jak odmieniec – mówi Aleksandra Piskorska. – Jeśli wśród moich koleżanek zdarzały się ciąże, były to wyłącznie wpadki.

Nie tylko o finanse jednak tu chodzi. Współczesne kobiety różnią się od pokolenia ich matek czy babek. Dziecko? Tak, ale później – mówią. – Najpierw muszę się sama dowiedzieć, czego chcę od życia, potem będę myśleć o dziecku. Mają silne poczucie wolności i potrzebę samorealizacji. Chcą cieszyć się swobodą tak długo, jak to możliwe. Zdają sobie sprawę, że macierzyństwo bardzo wiele kobiecie daje, ale również wiele odbiera. Czasem z obawą słuchają tykania swojego zegara biologicznego, boją się, że przegapią ostatni dzwonek, a mimo to nie chcą płacić kosztów macierzyństwa zbyt wcześnie. Bywa, że nie chcą ich płacić wcale.

Polka niematka

„Nasze babcie mając do wyboru otoczone pogardą staropanieństwo, podrzędną pracę pielęgniarki lub guwernantki oraz rolę żony i matki, nie miały nic do stracenia. Zawodowo pracujące kobiety z wyższym wykształceniem mają w latach dziewięćdziesiątych naszego wieku bardzo wiele do stracenia – deklaruje Fran Abrams w „The Independent”. – Chwilowo odsuwałyśmy myśl o dzieciach, rozkoszując się dobrym winem i długim wylegiwaniem w łóżku. I nagle, niektórym z nas trudno już było rozstać się z tym, co było dla naszych matek owocem zakazanym”.

Gdy z przeprowadzonej w połowie lat 90. wśród młodych Angielek ankiety wynikło, że 20 proc. z nich deklaruje bezdzietność z wyboru (czy – jak wolą to nazywać – wolność od dziecka), rozległy się jeremiady nad egoistycznym pokoleniem. Pierwsze, co nasuwa się na myśl, to że te kobiety będą kiedyś nieszczęśliwe. Ale książka „Beyond Motherhood. Choosing a Life without Children” świadczy, że wcale tak być nie musi. Jej autorka, 50-letnia Jeanne Safer, która jak 15 proc. Amerykanek ze swojego pokolenia pozostała bezdzietna, przeprowadziła ankietę, z której wynika, że bezdzietne pięćdziesięciolatki czują się spełnione i szczęśliwe, prowadzą twórcze, bogate życie, często podejmują działalność charytatywną.

„Czy mogłabym towarzyszyć walkom partyzantów w Afganistanie, gdybym miała dzieci czekające na mnie w domu” – pyta retorycznie jedna z nich, korespondentka wojenna.

Powołaniem kobiety jest macierzyństwo – to przez wieki uchodziło za dogmat. XIX-wieczni moraliści przekonując kobiety do rodzenia dzieci porównywali je do lwic, drobiu lub wręcz gleby próchniczej, która nie może pozostać jałowa. Encyklopedie definiowały instynkt macierzyński jako skłonność właściwą każdej normalnej kobiecie. XX-wieczna psychologia skazywała bezdzietne na frustracje i neurozy. Aż w końcu ta grupa stała się zbyt liczna, by określać ją jako nienormalną czy patologiczną.

Ile jest Polek bezdzietnych z wyboru? Według badań statystycznych – nikły procent, ale taka decyzja obłożona jest silną presją. To temat tabu. Nie wypada otwarcie mówić: nie chcę mieć dzieci, nie lubię dzieci, nie wzruszają mnie. Wypada natomiast indagować młode małżeństwa o ich plany rozrodcze, pouczać, że bez dzieci będą nieszczęśliwi, a ich związek pozbawiony sensu.

Czasem mam wrażenie, że jest w tych nagabywaniach jakaś nuta zazdrości: ja się męczyłam to i ty się pomęcz; nuta zazdrości o wolność – mówi 42-letnia plastyczka. – Wysłuchaliśmy z mężem wielu uwag, że będziemy żałować, że to przyjdzie, ale za późno. Nie przyszło, a my jesteśmy szczęśliwi i spełnieni. I nie pytamy tych, co mają dzieci, czy nigdy tego nie żałują.

Bezdzietną parą dyżurną w Polsce są Maria Czubaszek i Wojciech Karolak. O tym, że problem nie ogranicza się do nich dwojga, świadczą listy, które sypnęły się do redakcji „Elle” po publikacji na temat bezdzietnych z wyboru: „Myślałam, że żadne pismo kobiece nie odważy się podjąć tematu, o którym nie tylko się nie mówi, ale nawet nie wolno myśleć”, „Przestałam się czuć jak trędowata”, „Nie jestem gorsza ani jedyna” – pisały kobiety z całej Polski. Te z wielkich miast radzą sobie lepiej z presją środowiska. Ale na prowincji bezdzietne dotknięte są społecznym odium, ostracyzmem nie tylko otoczenia, ale też własnych rodziców, którzy kategorycznie domagają się wnuków. Są piętnowane, poddawane wścibskim testom, znoszą docinki, impertynencje, zaczynają się czuć jak gorszy gatunek człowieka. W końcu kłamią, że są bezpłodne albo rodzą dla świętego spokoju. „Stosunek do bezdzietnych to miara kultury społeczeństwa” – napisała jedna z nich.

Matka spełniona

Na Zachodzie już jakiś czas temu zorientowano się, że nie nakłoni się kobiet do rodzenia dzieci zakazując usuwania ciąży, albo odbierając dopłaty do środków antykoncepcyjnych. Lepszym sposobem jest zapewnienie im bezpieczeństwa socjalnego: systemu zasiłków, bardziej elastycznych warunków pracy, instytucji pomagających w opiece nad dziećmi. Choć i to nie zawsze odnosi skutek. Współczesne kobiety – bez względu na to, czy decydują się na dziecko, czy nie – nie postrzegają już macierzyństwa jako obowiązku wobec narodu czy społeczeństwa, ale jako sprawę czysto indywidualną. Także Polki z wielu publikacji na temat dzieci zapamiętały przede wszystkim zdanie, że „dobra matka to matka spełniona i szczęśliwa”. I choć presja stereotypów jest nadal bardzo silna, coraz częściej odmawiają zamknięcia w jednej tylko roli. Matka-Polka powoli przechodzi do historii.

– Współczesne młode kobiety są inne niż pokolenie ich matek – mówi dr Joanna Bator z Instytutu Spraw Publicznych. – Zanika syndrom „poświęcającej się matki”. Kobiety starają się pogodzić macierzyństwo z karierą.

I niektórym to naprawdę wychodzi. Są nie mniej heroiczne i godne hołdu od dawnych matek-Polek, pielęgnujących domowe ogniska, gdy mężowie walczą i giną za Ojczyznę. Te współczesne – gdy ich mężowie piastują stanowiska i martwią się o ludzkość (w pubach z kolegami) – wychowują dzieci na porządnych ludzi, a w dodatku budują demokrację lokalną oraz własne domy.

Krótka historia macierzyństwa

Instynkt macierzyński to mit. „Jaką wartość ma pojęcie natury, skoro najwyraźniej zmienia się w zależności od kultury i wykształcenia?” – pisze francuska antropolog Elisabeth Badinter w książce „Historia miłości macierzyńskiej” (we Francji wydanej w 1980 r., u nas 18 lat później). Gdy wygłosiła te obrazoburcze twierdzenia, rozpętała się burza, zakwestionowała bowiem coś, co nie tylko dotyczy każdego człowieka, ale przez wieki uchodziło za dogmat. „Wieki? – pyta Badinter. – Tak, przez ostatnie dwa wieki”.

Przytacza dane i relacje, które brzmią dziś makabrycznie. Na 21 tys. dzieci rodzących się w Paryżu w połowie XVIII w. tylko tysiąc było wychowywanych i karmionych przez matki, resztę oddawano mamkom. Charakterystyczna jest historia Talleyranda, którego oddano mamce już w dniu urodzin. Przez cztery lata jego rodzona matka ani razu go nie odwiedziła, ani nie próbowała się dowiedzieć, czy żyje. Z miast na wieś jechały wozy wypełnione noworodkami, część z nich nie dojeżdżała, bo nieuważny woźnica mógł nie spostrzec, że któreś wypadło. Te, które docierały do celu, całe dnie spędzały owinięte w ciasne powijaki, niemyte, nieprzewijane, głodne, bo biedne wiejskie kobiety brały na wykarmienie po kilkoro. Śmiertelność noworodków była ogromna (średnio ok. 25 proc., a u mamek jeszcze wyższa, dochodząca nawet do 70 proc.). To nie był margines, to była norma, a jeśli tak, to gdzie był wówczas instynkt macierzyński? – pyta Badinter.

Dziecka przez długie wieki nie traktowano podmiotowo. Uznawano je za istotę z natury grzeszną, nieznającą kategorii moralnych, kapryśną, coś w rodzaju zwierzęcia, które trzeba dopiero uczłowieczyć za pomocą tresury (św. Augustyn), a przy tym głupią, bo pozbawioną rozumu i władzy sądzenia (Kartezjusz). Śmierci dziecka nie przeżywano ani nie opłakiwano, chyba że było to usprawiedliwione jego wyjątkowymi zaletami. „Straciłem dwoje czy troje dzieci zmarłych u mamki, nie bez żalu, ale bez irytacji” – pisał Monteskiusz.

A skoro dziecko nie było wartością, to i miłości macierzyńskiej nie uznawano za wartość społeczną czy moralną. Dla XVI i XVII-wiecznych arystokratek dzieci były kłopotliwym ciężarem w towarzystwie. Karmienie piersią uznawały za zajęcie mało eleganckie, wręcz niegodne, zbliżające kobietę do zwierzęcia. Dla kobiet z klas średnich oddawanie dziecka mamce było więc oznaką dystynkcji, dla kobiet z klas niższych – ekonomiczną koniecznością, bo żeby przeżyć, musiały pracować.

Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec XVIII w. Za datę graniczną uchodzi 1762 r. – moment wydania książki Jana Jakuba Rousseau „Emil”, w której tworzy portret dobrej poświęcającej się matki i dziecka, jako istoty, która potrzebuje miłości i czułości. Do tego doszły czynniki obyczajowe i ekonomiczne. Przyszła moda na małżeństwa z miłości, a więc dzieci nie były już efektem kontraktu zawartego między dwiema rodzinami, ale owocem uczucia dwojga ludzi. Rodził się kapitalizm, ludzi zaczęto traktować jako potencjał ekonomiczny i militarny. Liczba ludności stanowiła o potędze państwa i narodu. To było zlecenie dla kobiet. Łatwo zaakceptowały tę sytuację, bo jako matki nabrały znaczenia społecznego i prawa do szacunku. Poczuły się niezastąpione i objęły niepodzielną władzę nad domem. Był to awans, ale zapłaciły za niego dużą cenę. Zgodnie bowiem z XIX-wiecznym ideałem, obowiązkiem matki jest wyrzeczenie, całkowite poświęcenie i ciężka, bezustanna praca. Prawdziwa matka nie ma nigdy wolnej chwili. Nie można być jednocześnie matką i kimś innym. Na ołtarzu macierzyństwa należy złożyć wolność i wszelkie ambicje. Kobiety, które takich poświęceń odmawiały, obłożono klątwą, oskarżano o wynaturzenie i wszelkie społeczne plagi.

Przyczynił się do tego także Freud, który stwierdził, że w naturalnym procesie rozwoju kobiecości początkowe pragnienie posiadania penisa zostaje zastąpione pragnieniem posiadania dziecka. Według niego pełnię człowieczeństwa może kobieta zyskać jedynie dzięki macierzyństwu. Głosił, że wrodzoną cechą kobiet jest masochizm, w bólu znajdują rozkosz, co usprawiedliwia wszelkie cierpienia związane z porodem czy karmieniem. Psychoanaliza obciążyła matki także całkowitą odpowiedzialnością za wszelkie problemy psychiczne dziecka. „Uwięziona w roli matki, kobieta nie będzie mogła już z niej wyjść pod groźbą moralnego potępienia” – pisze Badinter.

Z tym bagażem zmierzyły się feministki. Rewolucja obyczajowa XX wieku otworzyła przed kobietami nowe drogi, uznała ich ambicje, które mogą nie mieć z dziećmi nic wspólnego. Macierzyństwo jest dziś darem, a nie obowiązkiem.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną