W styczniu wpływy z opłaty cukrowej wyniosły 75,96 mln zł. W założeniach była mowa o 3 mld zł rocznie, a na początku 2020 r. ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski spodziewał się nieco poniżej 2 mld. Gdyby w kolejnych miesiącach wpływy były takie jak w styczniu, w skali roku wyszłoby aż połowę mniej niż w ostrożnych szacunkach – 912 mln zł.
Korzyści dla finansów publicznych, a konkretnie Narodowego Funduszu Zdrowia, będą więc relatywnie niewielkie. Ale w przypadku takich podatków im niższe wpływy, tym lepiej. Ekonomiści nazywają je podatkami Pigou lub „od grzechu” (ang. sin tax) – mają sprawiać, że w kosztach, które ponosimy, zostanie uwzględniony tzw. negatywny efekt zewnętrzny, który generuje nasza decyzja. To taki skutek naszego działania, który nie dotyka bezpośrednio nas, ale wpływa na otoczenie – w podręcznikach zwykle za przykład służy fabryka emitująca zanieczyszczenie, uciążliwa dla okolicznych mieszkańców. W przypadku nadmiernego spożycia cukru w roli negatywnego efektu zewnętrznego obsadzone będą koszty niezdrowego trybu życia, czyli wyższe wydatki na ochronę zdrowia, zwolnienia chorobowe, straty z tytułu obniżonej produktywności itd.
Słodzone i drogie. I dobrze?
Naciągane? W wymiarze indywidualnym – owszem. Można mieć słabość do gazowanych napojów, ale prowadzić raczej zdrowy tryb życia. Można prowadzić zdrowy tryb życia i generować gigantyczne koszty dla systemu po kontuzji. W skali makro łatwo jednak wyśledzić powiązania między