Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Rynek

Budżet z obiecankami. Są pieniądze na obietnice, na reformę poczekamy

Minister finansów Andrzej Domański i premier Donald Tusk w Sejmie z projektem ustawy budżetowej, 19 grudnia 2023 r. Minister finansów Andrzej Domański i premier Donald Tusk w Sejmie z projektem ustawy budżetowej, 19 grudnia 2023 r. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl
Zaledwie po czterech dniach od formalnego objęcia władzy rząd złożył w Sejmie projekt budżetu na 2024 r. Politycy PiS mimo przegranych wyborów nie chcieli udostępnić koalicji 15 października żadnych dokumentów. Przez dwa miesiące nie można było nic zrobić.

Nietrudno zgadnąć, że Prawu i Sprawiedliwości chodziło o to, żeby nowa ekipa rządząca nie miała czasu na gruntowne przygotowanie ustawy budżetowej. Nie tylko, by zrobić jej na złość, ale także żeby zyskać szansę na… ponowne wybory parlamentarne. Gdyby nowy rząd nie uporał się z wysłaniem do Sejmu własnego projektu budżetu, a parlament nie uchwalił go do końca stycznia, prezydent mógłby rozwiązać parlament i ogłosić termin nowych wyborów.

Konstytucja daje mu jednak wybór – Andrzej Duda mógłby bowiem wydłużyć termin uchwalenia ustawy budżetowej o trzy miesiące. Nowa koalicja, znając przywiązanie prezydenta do partii, z której się wywodzi, woli nie ryzykować.

Czytaj też: Marek Belka o finansowych minach pozostawionych przez PiS

Mniejsza dziura w kasie

Rząd zaplanował, że wpływy do państwowej kasy w 2024 r. wyniosą 682 mld zł, a wydatki będą aż o 184 mld zł większe. A więc dziura budżetowa będzie ogromna, choć jednak mniejsza od tej, którą przewidywał w swoim dokumencie poprzedni rząd.

Przypomnijmy jednak, że w projekcie PiS dziura w finansach państwa wynosiła wprawdzie 165 mld zł, ale Mateusz Morawiecki w dokumentach wysłanych do Komisji Europejskiej przyznał, że ta prawdziwa jest jeszcze większa, sięga 192 mld zł. W projekcie PiS były też zapisane wpływy z powrotu podatku VAT na żywność, który w obecnym budżecie jest zamrożony, na razie na pierwszy kwartał 2024.

Reklama