Wyniki tej części egzaminu nigdzie się nie liczą. Uczelnie nie biorą pod uwagę ustnej matury podczas rekrutacji na studia. Nikt na to nie patrzy. Nawet na polonistyce nie ma znaczenia, czy ktoś uzyskał maksimum z ustnego polskiego, czy minimum. Wszędzie liczą się wyniki tylko z matury pisemnej, głównie z poziomu rozszerzonego. Oczywiście zawsze znajdą się jakieś wyjątki, np. uczelnie zagraniczne. W Polsce jednak egzamin z polskiego nie ma znaczenia. Dlatego powinien być nieobowiązkowy – mówią maturzyści. Jak ktoś chce zdawać ustny, niech zdaje. Reszta powinna mieć z tym spokój.
Kiedy przywrócono ustną maturę
Poloniści są pytani przez nauczycieli innych przedmiotów, po co nam ta matura. Ona tylko zabiera uczniom cenny czas, który mogliby poświęcić na naukę przedmiotów naprawdę ważnych: matematyki, chemii, biologii czy fizyki. Tymczasem licealiści muszą uczyć się języka polskiego, przez co są gorzej przygotowani do matury z tych przedmiotów, których wyniki mają znaczenie. To przez polski nie dostaną się potem na studia lekarskie czy inżynieryjne.
Egzamin ustny z języka polskiego był – nie licząc przerwy w latach 2019–22 – na maturze zawsze. Nigdy jednak nie był to tak „ciężki” sprawdzian wiedzy i umiejętności jak obecnie. Jeszcze dziesięć lat temu miał formę swobodnej prezentacji na wybrany przez ucznia rok wcześniej temat i krótkiej rozmowy z egzaminatorami o tym, co zostało powiedziane podczas prezentacji. Egzaminatorzy o nic więcej nie pytali. Był to bardzo przyjazny egzamin, choć miał tę poważną wadę, że jego wyniki nie liczyły się w naborze na studia.
W roku 2015 wady nie usunięto, wciąż był to egzamin bez znaczenia, natomiast poprzeczkę znacznie podniesiono. Maturzysta już niczego nie wybierał, lecz losował zadanie egzaminacyjne (mogło dotyczyć znajomości lektur, zagadnień językowych oraz umiejętności interpretacji tekstu ikonicznego). To jednak wciąż było mało dla władz oświatowych. W tym roku po raz pierwszy poddano maturzystów procedurze sprawdzenia wiedzy z kilkudziesięciu lektur (długa lista pytań jest ujawniana rok wcześniej) oraz umiejętności interpretowania poezji, prozy, tekstów ikonicznych (pytania nie są jawne).
Dodano też zagadnienia retoryczne i rozbudowano językowe. Uczeń losuje już nie jedno pytanie, ale zestaw składający się z dwóch zadań. Wciąż jednak jest to egzamin, którego wyniki można pokazać rodzinie, a poza tym nie liczą się na żadnej uczelni. A przepraszam, liczą się nawet bardzo, gdyż tego egzaminu można przecież nie zdać. PiS zafundował więc maturzystom absurdalną sytuację: wynik negatywny ma znaczenie, natomiast pozytywny żadnego. Jak maturzysta otrzyma zero procent, to nie pójdzie na studia, nie zdał bowiem matury. A gdy zda na 100 proc., to może sobie ten sukces tylko w ramki oprawić albo podetrzeć nim tyłek. Nic dziwnego więc, że młodzież nienawidzi języka polskiego.
Po co nam ten egzamin?
Matura ustna z polskiego uznawana jest przez młodzież za jeden z najcięższych egzaminów. Może nie najtrudniejszych, ale właśnie najcięższych. Oceniany jest on przez egzaminatorów według zasady, iż za popełnienie błędu kardynalnego otrzymuje się zero punktów w części merytorycznej i jednocześnie zero w pozostałych (za kompozycję, rozmowę i poprawność językową). Zadania są dwa, więc jeden błąd kardynalny zeruje punktację tylko pierwszego, natomiast wciąż jest szansa na zdanie matury dzięki bezbłędnej odpowiedzi na pytanie drugie. Trzeba się jednak bardzo postarać.
Starają się przede wszystkim egzaminatorzy, czyli nauczyciele języka polskiego. Gdyby trzymali się ściśle zasad oceniania, np. liczyli błędy rzeczowe zdających (trzy i więcej dają prawo do wyzerowania odpowiedzi), tego egzaminu mogłaby nie zdać połowa uczniów, a w wielu szkołach wręcz nikt. Dzisiaj chociażby zastygłem ze strachu, gdy maturzysta wylosował polecenie, aby omówić cechy idealnego rycerza oraz władcy na podstawie „Kroniki polskiej” Galla Anonima. Wymagania są takie, że nawet magister filologii mógłby nie zdać (wystarczy, że pomyli się trzy razy w jakimś szczególe), a doktor nauk humanistycznych też miałby problemy. Żeby nie doszło do pogromu na egzaminie, komisja musi udawać, że maturzysta omówił treść lektury bezbłędnie. Szkoda, że ten egzamin nie jest nagrywany, bo wtedy zobaczylibyśmy, jak bardzo komisja się gimnastykuje.
Matura ustna z polskiego, choć nie jest do niczego potrzebna zdającym, ma jednak wielki sens dla szkoły jako instytucji opresyjnej. Tym egzaminem można bowiem w razie czego straszyć uczniów, aby byli posłuszni, chodzili grzecznie na lekcje, nie pyskowali nauczycielom, wykonywali bez sprzeciwu polecenia i tak tańczyli, jak im szkoła zagra. W przeciwnym wypadku mogą nie zdać egzaminu i zapomnieć o studiowaniu. Nad maturą pisemną szkoła nie panuje, jedynie organizuje przebieg egzaminów, natomiast arkusze sprawdzają eksperci zewnętrzni. Co innego ustna. Matura ustna z polskiego to doskonały bat na zbuntowaną młodzież.
Uczyć się (oraz innych) trzeba
W podstawie programowej języka polskiego już teraz jest bardzo dużo treści wychowawczych i patriotycznych, a jeśli PiS znowu wygra wybory, będzie tego jeszcze więcej. Młodzież nie chce, ale otwarcie się nie buntuje. Choćby bowiem tuczono patriotyzmem uczniów jak gęsi hodowane na wątróbki, wpychając im na siłę coraz bardziej przestarzałe lektury, nastolatki muszą to wszystko przełknąć. Jeśli chcą zdać maturę ustną z polskiego, muszą akceptować tę absurdalną tresurę. Od nadmiaru przestarzałych treści patriotycznych rzygać się nieraz chce na lekcjach języka polskiego, ale uczyć się trzeba.
Gdy lektur jest od groma, do tego głównie nieatrakcyjnych, o błąd rzeczowy bardzo łatwo. Dzisiaj maturzysta nazwał Izabelę Łęcką – panną Rzecką (błąd), o pracownikach prezesowej Zasławskiej – również bohaterce „Lalki” Prusa – powiedział, że cierpieli głód (błąd, gdyż stara arystokratka dbała o służbę). Wystraszony, że już nie zdał matury (dwa błędy kardynalne dotyczące lektury obowiązkowej), pomylił Edka z Arturem (bohaterowie „Tanga” Mrożka). Ile jeszcze błędów rzeczowych popełnił, nie sposób opisać. Dlaczego tak się dzieje, zrozumie tylko doświadczony egzaminator. Na maturze ustnej widać jak na dłoni, że uczniowie nie ogarniają tego bezmiaru lektur.
Przymykając oko na błędy zdających, zastanawialiśmy się, co by było, gdyby w zespole znajdował się obserwator z OKE albo kuratorium oświaty (mają takie prawo). Przecież trzeba by nastolatka oblać. Oraz wszystkich, którzy popełniają błąd kardynalny, trzy i więcej błędów rzeczowych, czyli nieomal każdego nastolatka. Młodzież bowiem nie pamięta szczegółów z lektur, lecz z powodu braku doświadczenia w wygłaszaniu długich monologów chętnie nimi szafuje na egzaminie i popełnia błędy. Egzaminatorzy nie nadążają nieraz notować wszystkich błędów, a maturzyści pytają, co my tak piszemy. Trzeba mieć spore doświadczenie w zdawaniu ustnych egzaminów, aby rozgadać się i nie popełniać błędów. Kto nie ma doświadczenia, ten nawet nie zarejestruje, iż powiedział, że Izabela z „Lalki” nazywała się Rzecka (Łęcka, proszę szanownego maturzysty).
Nauczyciel może oblać każdego
Matura ustna z polskiego jest tak skonstruowana, że jak nauczyciel chce, może oblać każdego. Jest ona doskonałym środkiem dyscyplinującym, a poza tym nie ma żadnego znaczenia. Uczniowie są świadomi, iż mogą tego egzaminu nie zdać, dlatego rzucają podręczniki do chemii czy biologii i wkuwają pilnie szczegóły z lektur. Tak mocno wbijają sobie do głowy nieistotne przecież fakty, że później wszystko im się miesza.
Podczas monologu o lekturze zdający miał problem z tym, że ślina wciąż mu na język przynosiła bohaterów „Pana Tadeusza”, a wylosował zadanie oparte na „Kordianie” Słowackiego. Nastolatek mówił więc „Tadeusz”, potem przepraszał i wyjaśniał, że chciał powiedzieć „Kordian”, następnie wypowiedział imię „Zosia”, przeprosił, gdyż chciał powiedzieć „Laura”. W końcu przestał się poprawiać, choć wciąż się mylił. Uznaliśmy, że myśli poprawnie, ale mówi źle, gdyż już nie kontroluje języka. Po ogłoszeniu wyników prawie popłakał się z radości. Miał bowiem świadomość, że może nie zdać.
Podczas konsultacji rodzice zwracali nam uwagę, że na lekcjach polskiego dzieci nie mogą się wygadać, gdyż nauczyciel nie pozwala. Nastolatki chciałyby swobodnie i długo rozmawiać o literaturze, ale tego się w szkole nie ćwiczy. Uczniowie więc boją się, że nie nauczyli się mówić o lekturach wystarczająco długo. Gdy będą musieli przez 10 min nieprzerwanie mówić o literaturze, mogą nie dać rady. Na lekcjach te umiejętności nie są bowiem ćwiczone. A jeśli już, to bardzo rzadko. Nauczyciele wyjaśniają rodzicom, że nie mogą pozwalać na dziesięciominutowe wypowiedzi, gdyż w klasie jest ponad 30 uczniów, więc gdyby każdy tyle czasu mówił, lekcja musiałaby trwać 360 min, czyli 6 godz. zegarowych. Jeśli uczeń ma mówić na lekcji częściej niż raz w miesiącu, musi mówić krótko, maksimum pół minuty.
I tyle czasu właśnie maturzyści potrafią mówić. Kiedy zadaję na egzaminie pytanie, np. co maturzysta sądzi o poglądach Dostojewskiego na temat natury człowieka, nastolatek odpowiada jednym zdaniem, np. że zgadza się z poglądem pisarza, iż z natury człowiek jest dobry, a zło przychodzi z zewnątrz. Przez cztery lata nauki uczeń był chwalony przez polonistę za umiejętność wypowiadania się w 5 s, teraz natomiast komisja oczekuje stu takich pięciosekundówek (maturzysta powinien odpowiadać na 1–3 pytania ok. 5 min), co okazuje się niemożliwe. Uczeń tak długo ćwiczył na lekcjach umiejętność zdawkowego odpowiadania, że teraz nie jest w stanie długo mówić. Twórcy nowej formuły matury chyba nie wiedzą, jak bardzo przeładowane są klasy w szkołach publicznych. Ta matura pasuje do klas 15-osobowych, a nie ponad dwa razy takich.
Nikt nie zbija bąków na lekcji
Podczas lekcji hospitowanych przez dyrekcję chwalę się tym, że w ciągu 45 min zabiera głos każdy uczeń 32-osobowej klasy, a wielu nawet dwukrotnie, nieliczni jeszcze częściej. Uczniowie mówią 5–10 s, trafiając swoim komentarzem w punkt, za co są chwaleni i wysoko oceniani. Wszyscy są aktywni, nikt nie zbija bąków na lekcji. Gdybym pozwalał uczniom mówić 5–10 min, wtedy aktywna byłaby maleńka grupka 5–6 osób, a reszta umierałaby z nudów i nie korzystała z lekcji.
Powstaje więc paradoksalna sytuacja, że najlepsze lekcje polskiego są wtedy, gdy nie przygotowuje się uczniów do egzaminu ustnego. Żywa rozmowa, składająca się z serii kilku- lub kilkunastosekundowych wypowiedzi uczniów, bardzo sprzyja nauce języka polskiego, natomiast w ogóle nie sprzyja przygotowywaniu się do matury ustnej.
Formuła nowej matury została wymyślona przez ludzi, którzy stracili kontakt z praktyką szkolną. Zresztą może nigdy nie praktykowali nauczania. Dzisiaj nie można pracować z młodzieżą tak, że jeden uczeń mówi, a reszta słucha i pilnie notuje. To nie wiec partyjny, że lider wygłasza monolog, a publiczność zamienia się w słuch. Lekcja, jeśli nie chcemy zabić w uczniach chęci do nauki, powinna non stop aktywizować wszystkich. Właściwie byłoby najlepiej, gdyby polski ustny zdawano grupowo, np. w formie rozmowy egzaminatorów z zespołem pięcioosobowym. Ustny zdawany indywidualnie to przeżytek. Szkoła do tego nie przygotowuje.
Od czasu do czasu można przeprowadzić zajęcia metodą debaty, dając uczestnikom więcej czasu na wypowiedź. Jednak nigdy to nie powinno być aż 10 min. Gdy ktoś na lekcji mówi 10 min, nikt tego nie słucha, więc ćwiczenie takiej umiejętności w szkole to rzeź dla umysłu nastolatka. Matura ustna z języka polskiego jest totalnie oderwana od praktyki szkolnej. Promuje ona anachroniczny styl nauczania, monologizowanie, ględzenie. Ona szkodzi językowi polskiemu, a nie go rozwija.
Kogo życzliwie potraktuje egzaminator
Kiedy poloniści organizowali próbne egzaminy ustne, z przerażeniem odkrywali, że uczniowie nie potrafią mówić przez 10 min. A jak mówią długo, bo muszą, to sypią błędami wszelkiego typu – merytorycznymi i językowymi, także kardynalnymi – więc proszą się o dyskwalifikację. Gdyby nikt nie zdał tego egzaminu, byłoby to zgodne z zasadami oceniania, takie bowiem CKE wymyśliła zasady, że zerowanie wyniku jest bardzo proste. Kiedy to do mnie dotarło, poprosiłem uczniów na lekcji, abyśmy zamienili się miejscami. Ja będę maturzystą, który zdaje egzamin ustny z polskiego, a wy będziecie zespołem egzaminatorów.
Posłuchali mojego monologu (10 min), zadali pytanie (5 min na odpowiedź) i ocenili w czterech kategoriach: poziom merytoryczny monologu, kompozycja, wartość merytoryczna odpowiedzi i stopień uszczegółowienia treści, płynność i poprawność językowa. A przede wszystkim skrupulatnie policzyli błędy wszelkiego typu. Sam tego chciałem. Choć wydawało mi się, że poszło dobrze, okazało się, że w ferworze szybkiego gadania przeoczyłem parę szczegółów. Komisja miała więc prawo mnie zdyskwalifikować (wyzerować z powodu błędów i usterek). Uczniowie przekonali się, że gdyby to oni egzaminowali nauczycieli, każdy belfer byłby zagrożony niezdaniem.
Egzamin ustny został tak pomyślany, aby nie wygrywał najlepszy, lecz ten, kogo życzliwie potraktuje egzaminator. Gdy tej życzliwości zabraknie, wynik negatywny jest zawsze możliwy. Za tę samą odpowiedź można bowiem zdającego zdyskwalifikować (wystarczy wypunktować w protokole wszystkie błędy) albo ozłocić (komisja musi być głucha na pomyłki i niczego nie protokołować). To nie jest zatem prawdziwy egzamin, lecz doskonałe narzędzie dyscyplinowania uczniów: karania lub nagradzania. Nic dziwnego, że uczelniom wyniki matury ustnej są do niczego niepotrzebne, natomiast opresyjnej szkole, która z nakazu ministra Czarnka realizuje misję wychowawczo-patriotyczną – bardzo, ale to bardzo. Lepszego bata na młodzież nie ma.