Viktor Orban ma 47 lat. Z tego cztery lata był premierem Węgier i ostatnio aż osiem głównym przywódcą opozycji. Po przegranych z socjalistami wyborach w 2002 i 2006 roku zaciekle walczył o ponowne zdobycie władzy. Nie tylko w parlamencie, ale również wyprowadzając swoich zwolenników na ulicę. Korzystał z wszystkich instrumentów, które zapewnia demokracja. Z wolności słowa i zgromadzeń, które przemieniały się w agresywne demonstracje, blokowanie parlamentu, a nawet szturm na siedzibę publicznej telewizji.
Wszystko pod hasłem fatalnych rządów oraz kłamstw socjalistów. Gdy jednak Orban wiosną 2010 wygrał wybory i odzyskał władzę, z konstytucyjną przewagą w parlamencie, przystąpił do usuwania tych wszystkich praw, które umożliwiły mu powrót na stanowisko premiera. Usunął poprzedniego prezydenta, konstytucjonalistę prof. Laszlo Solyoma, który popierał go przeciw socjalistom i przeprowadził w parlamencie wybór na nowego prezydenta wiceprzewodniczącego swojej partii, Fideszu, europosła Pala Schmidta. Ograniczył rolę Trybunału Konstytucyjnego, a ostatnio wprowadził nową ustawę medialną, która umożliwia nakładanie wysokich kar finansowych na prasę, radio, Internet i telewizję. De facto jest to nowa forma cenzury. Wydrukowanie przez węgierskie dzienniki pustych pierwszych kolumn na znak protestu nie powstrzymało parlamentu przed uchwaleniem tej ustawy.
Pogrążone w kryzysie gospodarczym oraz historycznej traumie po utracie granic po I i II wojnie światowej Węgry znalazły się, mimo przynależności do Unii Europejskiej, w niezwykłej wręcz, fatalnej sytuacji – postępujących ograniczeń demokratycznych praw. Dziennik „Nepszabadsag” po wygraniu przez Fidesz wyborów dość perfidnie porównał Orbana z regentem Miklosem Horthym, a nawet z komunistycznym dyktatorem Janosem Kadarem, twierdząc że uzyskał on identyczną władzę. Było to w maju 2010 r. Pytanie, czy w podobny sposób zechce ją wykorzystać.