Świat

Szare paszporty

Estońscy bezpaństwowcy

Sergey, 17 lat. Sergey, 17 lat. Łukasz Trzciński / Polityka
Estonia zdecydowanie chce do Europy: od 2004 r. jest w Unii, 1 stycznia 2011 r. weszła do strefy euro. Ale nadal nie potrafi sobie poradzić z carsko-sowieckim spadkiem w postaci mniejszości rosyjskiej, która stanowi tu jedną czwartą ludności.
Portrety rosyjskich bezpaństwowców, uczniów gimnazjum w estońskiej Narwie pochodzą z cyklu Szare Paszporty, który jest częścią projekty Łukasza Trzcińskiego 'Nowa Europa'. Polska premiera ekspozycji odbędzie się w CSW w Warszawie. Aysa, 16 lat.Łukasz Trzciński/Polityka Portrety rosyjskich bezpaństwowców, uczniów gimnazjum w estońskiej Narwie pochodzą z cyklu Szare Paszporty, który jest częścią projekty Łukasza Trzcińskiego "Nowa Europa". Polska premiera ekspozycji odbędzie się w CSW w Warszawie. Aysa, 16 lat.
Gimnazjum w Narwie.Łukasz Trzciński/Polityka Gimnazjum w Narwie.

Najpierw jest pamięć, wbijana do głowy przez lata, kiedy ten kraj nazywał się inaczej i nie był wolny: Estonia to była radziecka republika, czytaj – Sowiety. (A jeszcze wcześniej, przed krótkotrwałą niepodległością w latach 1920–1940, od początku XVIII w. to była część imperium moskiewskich carów, rusyfikowana podobnie stanowczo jak nadwiślańska Kongresówka). Na tę pamięć nałożyły się wyobrażenia pochodzące z krajów, które z Estonią podzieliły radziecki los i które podobnie jak ona się usamodzielniły: tam każdy dzień potwierdza, że nic nie jest proste. Bywa, że – ot, choćby na Ukrainie czy w Mołdawii – przetrwała sowiecka mentalność: zwierzchność (milicjant, przywódca) zawsze ma rację. Do tego dochodzi zagubienie: kiedy otwiera się klatka, pęka granica, nie bardzo wiadomo, co ze sobą robić.

A skutek tam, w krajach, które wraz z Estonią były w jednym Sojuzie, jest następujący: kwartiry, które walą się w gruz, śmierdzą na wspólnych korytarzach; typowe sowieckie budownictwo z ludźmi, którym wmówiono, że to do nich nie należy – więc nie dbają, bo po co dbać o nieswoje? Smród i śmieci na zewnątrz, ale wewnątrz odpucowane klitki, każdy chętnie pokaże, jakie wprowadził ulepszenia, każdy się chętnie pochwali, jakie duże to jego mieszkanie, choć to w sumie 20 m kw. z niewielkim okładem, a na korytarzu siedzą sąsiadki, obierają kartoszki i palą papierosy. I rejestrują każde wejście lepiej niż kamera widząca w ciemności. Niby wiadomo, że Estonia nie jest taka. Jest europejska, bez umniejszających przymiotników, i cała Skandynawia tam wali w interesach i na wywczasy, bo Skandynawom trochę to przypomina dom. Ale jakieś niewypowiedziane domniemanie sprawia, że po Estonii trudno się spodziewać czegoś innego niż po Mołdawii czy Ukrainie.

No i Estonia (obecnie 1,34 mln mieszkańców) dorobiła się już własnych problemów: Estończycy się żrą z miejscowymi Rosjanami; organizują im egzaminy językowe; a kto nie zda, nie otrzyma obywatelstwa i estońskiego paszportu.

Narwa

Niespełna 70-tysięczna Narwa leży mniej więcej w pół drogi między stolicą Estonii Tallinem a rosyjskim Sankt Petersburgiem; leży nad rzeką, też Narwą, a po drugiej stronie już Rosja, miasto Iwangorod. Tak to wygląda na mapie. Ale i bez mapy widać, jak do Rosji stąd blisko: 85 proc. mieszkańców Narwy to Rosjanie (a średnia krajowa to blisko 26 proc. – też niemało). Narwa, miasto zawieszone między starym a nowym, między Estonią a Rosją. Jak pod mikroskopem widać tu największy problem współczesnej Estonii: że nie jest jednorodna i nie zawsze może się z tym pogodzić.

Dwieście kilometrów z Tallina do Narwy jedzie się wygodną dwupasmówką. Można by się rozpędzić mimo zakazu, ale samochody nie przekraczają sześćdziesiątki. Nie dlatego, że tutejsi oszczędzają na paliwie (to nie Łotwa, gdzie jeździ się na gazie, żeby było taniej, a za samochodami ciągnie się welon smrodu, zapach dolewanego do gazu mazutu), bo do Narwy – jak wszędzie tu – jadą drogie i duże wozy, z mocnymi silnikami, trochę jakby przerośnięte i niedopasowane do kraju; widać, że ludziom się powodzi. Nikt tej prędkości nie rozwinie, bo – może to i brzmi głupio – ludziom po prostu się nie spieszy. Na dwupasmówce z Tallina panoszy się spokojna, pewna siebie Europa (a jak ta Europa przestanie się podobać, to wystarczy przejść rzekę Narwę i już jest Rossija-Matka).

Narwę nazywają stolicą rosyjskiej mniejszości. Trudno nie poczuć ukłucia zawodu, skoro to – prawdziwa czy malowana – stolica. Jedyne restauracje w mieście, cel weekendowych pielgrzymek mieszkańców, to niewielka chińska knajpa w minimallu (w sam raz na skalę tego miasta) oraz fast-food w wydaniu rosyjskim, z całą paletą ruskich dań, obowiązkową jazdą wszechrosyjskiej kuchni: jest ryba w cieście, kilka rodzajów blinów, sałatki z kapusty, można się czegoś napić na rozgrzewkę. Tu nic nie zaskakuje, nic nadmiernie nie pobudza. Wystarczy jedna podróż gdzieś w te strony i człowiek jest zaszczepiony na wszystkie widoki: pawilony z blachy i szkła, odgrywające rolę centrum handlowego miasta; a w nich handel burymi dywanami, handel skórzanymi fotelami, które zajmą pół salonu w bloku, ale trzeba je kupić i pokazać znajomym, bo wstyd takich nie mieć, skoro wszyscy mają.

Wszędzie w zasadzie ten sam towar i można by się spodziewać zastoju w handlu, ale – mówi Jelena, właścicielka dwóch sklepów, w Narwie i Kohtla-Järve – z bliska to inaczej wygląda, naprawdę trudno się nudzić. Jelena codziennie zmienia miejsce pracy, raz w jednym, raz w drugim sklepie, zawsze sobie można pogadać, klientów nie brakuje. Świeżo od fryzjera, grzywka zwisa nad czołem pracowicie nażelowana. Jelena, więc Rosjanka. Czy Estonka rosyjskiego pochodzenia? Jak zwał, tak zwał; w każdym razie jej tu dobrze.

Klienta wchodzącego do sklepu wita się tu uśmiechem, takim niewymuszonym. W zwykły dzień Jelena – i inne sklepowe też, bo ona tu nie jest żadnym wyjątkiem – mówi zdrastie, a co drugi, trzeci wita świątecznym s prazdnikam, no bo Europa czy nie Europa, cała rosyjska paleta świąt nadal tu obowiązuje. Ale jest grzecznie, jakby z tymi świętami ruski obyczaj nigdy tu nie dotarł, to charakterystyczne burkliwe milczenie, obraza o byle co i wrzask na każdego chama (bo każdy klient to cham).

 

 

Grzecznie jest zresztą nie tylko w sklepach, bo na drogach to samo, tu kierowcy zwalniają na dobre sto metrów przed pasami albo kiedy dojrzą pieszego, który się szykuje do przejścia na drugą stronę. Estończycy nie zachwycają się sobą, tylko tłumaczą, że to efekt rygorystycznych kontroli policyjnych. No i co z tego, że kontrole? – chciałoby się powiedzieć. Policji na ulicach nie widać, a kierowcy nadal trzymają się przepisów (a na wsiach, w miastach, wszędzie faceci, tacy jak nasi, zwykli, w kaszkietach, chodzą grzecznie poboczem z opaskami odblaskowymi na ramieniu, prawdziwi obywatele Zachodu, jakby nie należeli do tej samej rasy co wężowo wijący się po drodze pijacy z Ukrainy, nocni samobójcy jeżdżący rowerem w całkowitych ciemnościach albo leżący na środku drogi. Czym wytłumaczyć tę różnicę?).

Narwa nie uwodzi pięknem, ma z dala widoczne fabryki, jest byle jakim miasteczkiem niewróżącym niczego – ani w dobrym, ani w złym sensie (ale to przy okazji trzecie miasto Estonii ze swoimi 65 tys. mieszkańców). Ot, miasto bloków, właściwie wygląda jak przeciętna sypialnia, miejscowość wypalona przez wojnę i odbudowana w obowiązującym stylu: żeby było szybko i tanio, i żeby w pudełkach z betonu pomieściło się jak najwięcej ludzi. Niewiele tu ocalało sprzed wojny, a wśród nielicznych reliktów jest zamek. W zamku muzeum. Jak się wspiąć na kolejne piętra (a pracownice tego muzeum też są uśmiechnięte, gotowe do pomocy, chętne wszystko tłumaczyć, nawet jeśli odrobinę brakuje wspólnego języka), jak stanąć na samej górze, to widać stamtąd Rosję. Bo Rosja, jako się rzekło, jest już za rzeką.

Szkoła

W Narwie jest szkoła, gimnazjum, podobno – mówią tutejsi – najlepsze w mieście. Szkoła jak wszędzie, od wschodnich landów Niemiec po Rosję: trzy piętra, betonowy kloc bez ducha, wielka brama, imponujące schody (na przestrzeń reprezentacyjną nigdy nie szkoda miejsca ani pieniędzy), a za nimi bardziej już przyziemna prawda, maleńkie klatki schodowe rodem z ciasnych, robotniczych bloków. No i jeszcze to, że w jednym budynku uczy się najdrobniejszy drobiazg, jeszcze wystraszony, i przerośnięta młodzież obojga płci. Można ich fotografować, mówi rzutki facet w sweterku, tutejszy dyrektor; i ani nawet nie spojrzy na świstki, dokumenty, pozwolenia. Można i już, żadnych wyjaśnień nie chce; może dlatego, że na każdą ścianę, w każdy załom muru zagląda oko kamery? A może mu się nie chce gadać? W końcu to jego folwark: pozwala i już. Tu się uczą prawie sami Rosjanie, ale to nie oznacza (po raz kolejny) niczego nadzwyczajnego. Sekretarka się nudzi, wygląda, jakby nie miała nic do roboty, a i nie zależy jej chyba za bardzo: mąż kupił Hondę Accord, więc wygląda na to, że im się powodzi, i nawet jeśli straci tę robotę, to nic wielkiego się nie stanie. Korytarze też są zwykłe, z lamperiami na ścianach, pomalowane na pastelowe kolory; w gablocie stoją sportowe puchary (każda szkoła na świecie tak wygląda). Nadchodzi Dzień Zakochanych – tu wielkie święto – i przygotowania idą pełną parą. Pani od plastyki namalowała obraz „Romeo i Julia”. Ona sama, cóż, ciągle samotna, po święcie zakochanych schowa obraz za szafę i postara się za bardzo nie myśleć, że wciąż sobie nikogo nie znalazła.

Szkoła jak szkoła, cóż z tego, że w punkcie zapalnym? Młodzi – no właśnie, kto? Estończycy, Rosjanie, estońscy Rosjanie? – dają się fotografować, pozują bez najmniejszego zdziwienia: ot, przyjechał fotograf z Polski. Oni sami pewnie też niedługo gdzieś ruszą, wszyscy mają jakieś plany: Eliza na studia do Londynu (ojciec na Sachalinie, więc czemu ona nie miałaby pojechać gdzieś daleko?), Olesia do Moskwy, do szkoły teatralnej; Siergiej też do Moskwy, na studia medyczne.

Ci młodzi, niezarażeni ruskością Rosjanie to obrazek na pohybel wyobrażeniom ruskiego człowieka w futrzanej czapie, zapitego na śmierć chłopa z czerwonym nosem, w krainie mroźnych zim. Pewnie, po wioskach jeszcze żyją tacy; a te babiny mamroczące pod nosem, fukające na nowy świat, są jeszcze w Tallinie, koło cerkwi starowierów. Ale Narwa, młoda Narwa, jest młodorosyjska i pełna światowej ogłady. Rzeczywistość tych stron w ogóle niezbyt chętnie się poddaje stereotypom: łatwo dać się zwieść. Wzdłuż jeziora Peipsi (w Rosji znanego jako jezioro Czudzkie) ciągną się miasteczka, właściwie wioski, tyle że w dużej części zabudowane blokami; pod każdym z nich zgromadzone na zimę zapasy drewna, którym ogrzewane są całe osiedla. Kiedy na zamarzniętym jeziorze Peipsi widać skulone postaci, całe mrowie, kilkuset wędkarzy, którzy łowią spod lodu grubego na pół metra, wtedy najłatwiej pomyśleć o biedzie, o oszczędnościach, o zbieracko-łowieckich instynktach rosyjskich Estończyków. Ale rzut oka na rejestracje samochodów stojących przy brzegu wystarczy, żeby stereotyp rozpłynął się w mroźnym powietrzu: figurki na lodzie czekające na rybę to prawie sami Łotysze; przyjeżdżają do Estonii na weekend.

Oni

Ruscy Estończycy: na przykład Aleksandr. Właśnie skończył sześćdziesiątkę, dawniej był inżynierem w kopalni uranu – a teraz z żoną Olgą i córką Oksaną mają wytwórnię T-shirtów z nadrukami; ta ich produkcja świetnie się sprzedaje na Litwie (wiadomo, kraj koszykarzy, więc trzeba koszykarskich gadżetów). Po uranowej przeszłości zostało dyrektorskie mieszkanie; dziś to prawdziwy apartament, tyle że napchany meblami nowej ery, potężnymi fotelami, szafami ściennymi. Na życie zostaje tylko wąziutki pasek, korytarzyk wytyczony wśród ruchomości. (Uranowe pręty produkowano w Sillamäe; niedaleko tego miasta jest plaża i uzdrowisko, Toila i Narwa Jőesuu, za komuny miejsce wywczasów partyjnej wierchuszki. Pięć lat temu w Sillamäe zbudowano port, otwarto regularne połączenie promowe pomiędzy Sillamäe i Kotka w Finlandii. Aleksandr z tajnej fabryki przeniósł się do rodzinnego biznesu w branży tekstylnej, a miejsce, w którym pracował – jedna z tych najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych – otwarło się na świat).

Nakryty stół, obiad wydany, rozmowy, i w końcu pada pytanie, czy się czują u siebie – i nagła cisza. W końcu przerywa ją zięć Aleksandra, mówi, że ziemia jak każda inna, i prycha: – My nie Ruscy, tylko Żydzi, jeszcze z Syberii przyjechaliśmy. Na to zmieszany Aleksandr łagodzi, że dzisiaj to już żadna różnica, bo wszystko się wymieszało. Cała Narwa jest taka, bez reszty pomieszana, niepewna korzeni, tak wyglądają wszystkie nowe miasta, zbudowane od zera po wojnie. Rdzennych niewielu, przyjezdni niby przywiązani, ale jak się już nad tym zastanowią, to właściwie im obojętne i mogliby mieszkać gdziekolwiek. Ale gdzieś w tle delikatnie pobrzmiewa ten konflikt, który jednak jest. Mogliby wyjechać, ale nie jadą, bo jak się zastanowić, to wcale nie tak łatwo z całym dobytkiem pojechać do innego kraju. Rosyjskim weteranom wojennym estoński rząd odmawia prawa do stałego pobytu. No i Rosjanie, bywa, zmieniają nazwiska, a nawet imiona, żeby brzmiały z estońska. Dla świętego spokoju, bo nie bardzo wiedzą, kim są – ale mieszkają przecież tutaj, w Narwie. Są swoi, wyglądają jak wszyscy; tu się urodzili. Ale nie są obywatelami państwa, w którym mieszkają, i nie mają prawa głosować. Owszem, mogą jeździć, gdzie zechcą, ale nie jako obywatele swojego kraju, tylko jako nikt z szarym paszportem; szary paszport oznacza: bezpaństwowiec. Nadliczbowa istota. Mogą tu żyć, nikt im nie broni. (Warunek, żeby to zmienić: znać język estoński i estońską konstytucję, zdać egzamin. Ale gdybyś miał 50, 60 lat i był, dajmy na to, Kazachem? Wielu takich rosyjskie losy tu rzuciły).

Więc miasto nazywa się Narwa w Estonii. Oni mają na imię Olesia, Elmar, Wiaczesław, Siergiej, Elwira... Dziwni Rosjanie w Estonii albo Estończycy narodowości rosyjskiej, albo bezpaństwowcy. Na jedno wychodzi; zresztą, często nie wiedzą sami. Tak jak nie wiadomo, czy są u siebie.

Polityka 04.2011 (2791) z dnia 21.01.2011; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Szare paszporty"
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną