Trudno o bardziej niefortunny termin i kierunek podróży. Obama nie może ich jednak zmienić, ponieważ zostały uroczyście zapowiedziane w styczniowym orędziu o stanie państwa. Termin wybrano nieprzypadkowo – John Kennedy 50 lat temu ogłosił tzw. Sojusz dla Postępu. Oprócz podobnej inicjatywy JFK, jaką był Korpus Pokoju (amerykańscy wolontariusze w krajach Trzeciego Świata pomagali wiercić studnie, budować drogi i szkoły), Sojusz dla Postępu miał rozładowywać problemy społeczne i gospodarcze kontynentu, usuwać źródła niezadowolenia, zmniejszyć oddziaływanie Kuby i penetrację Moskwy za pośrednictwem latynoskiej lewicy.
Tamta polityka USA zakończyła się fiaskiem. Wkrótce nastąpił kryzys kubański (1962 r.), w latach 70. w większości państw Ameryki Łacińskiej do władzy doszły krwawe dyktatury, często szkolone i popierane przez Waszyngton. Lewica atakowała Stany Zjednoczone za to, że są „żandarmem Ameryki Łacińskiej”, a prawica miała za złe, że Biały Dom przesadza z troską o prawa człowieka.
Dzisiaj prezydent Obama przybywa do zupełnie innej Ameryki Łacińskiej. Niemal wszędzie (z wyjątkiem Kuby) rządzą politycy wybrani w sposób demokratyczny. Ludzie nie są już porywani na ulicach (chyba że przez bandytów z karteli narkotykowych). Na ogromnych obszarach kontynentu panuje spokój i wzrost gospodarczy, który w ubiegłym roku osiągnął 6 proc. Coraz mniej ludzi żyje w nędzy. Kontynent nie jest już poligonem konfliktu Wschód–Zachód. Kolejne kryzysy mają charakter lokalny: potworne trzęsienie ziemi i chaos na Haiti, zamach stanu w Hondurasie, działalność karteli narkotykowych w Meksyku.