Na pierwszy rzut oka Tybetanka Tangzin Dolma była zwykłą dziewczyną goniącą za modą. Nosiła czerwoną skórzaną kurteczkę zapinaną na zamek błyskawiczny, naszyjnik z pereł, włosy starannie upinała w kok. Wydawało się, że ta 23-letnia dziewczyna, najmłodsza córka zamożnego hodowcy i byłego sołtysa, nie ma nic wspólnego z ubogimi pobożnymi pielgrzymami, których widuje się, jak okrążają święte miejsca, co trzy kroki padając na twarz.
– Była taka radosna, w szkole nauczyła się języka chińskiego i uwielbiała podróżować razem z nami – mówi łamiącym się głosem jej ojciec. Matka, na której twarzy maluje się smutek, złożyła śluby milczenia. Taki jest sposób odbycia żałoby po tragicznie zmarłej córce. 15 listopada, gdy rodzice pojechali do sąsiedniego miasteczka, Tangzin Dolma stanęła przed lokalną świątynią.
Odczekała, aż zostanie całkiem sama, a potem oblała się benzyną spuszczoną z baku motocykla i podpaliła się, by w jednej chwili zapłonąć jak pochodnia. Jej zwęglone ciało odnalazła jedna z koleżanek.
Hołd bohaterom
Ojciec wspomina, że w dniach poprzedzających tragedię Tangzin słuchała na okrągło kaset z dunglen – ulubionym gatunkiem muzycznym Tybetańczyków, w którym wokalista (zazwyczaj przystojny chłopak) śpiewa tradycyjne pieśni z towarzyszeniem mandoliny. Ulubieni gwiazdorzy jego córki wyśpiewywali w ledwie zawoalowanych słowach tybetańską dumę, cierpienia narodu rozdzielonego ze swoim duchowym „ojcem” i chwałę „męczenników krainy śniegu”… Zresztą wielu tych młodych śpiewaków obecnie siedzi w więzieniu za „podsycanie separatystycznych nastrojów”.
Artykuł pochodzi z najnowszego 4 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 28 stycznia 2013 r.