Porażka w półfinale Wimbledonu, w czterech setach, po trzech godzinach gry, z rakietą numer dwa w światowym rankingu, to nie jest rzecz, którą się da prosto wytłumaczyć. Ale bez większych problemów można wskazać punkt zwrotny tego spotkania – gdy w trzecim secie, przy stanie 4:2, Jerzy Janowicz wziął sobie za punkt honoru dać Andy’emu Murrayowi lekcję tenisa. Słał na jego stronę siatki skrót za skrótem, ale Szkot do każdego dobiegał, zdobywał punkty, w końcu odrobił straty i wygrał seta, w którym był w opałach. Jaki był efekt, wszyscy widzieli – Murray dostał werwy, Janowicz zgasł i trudno, żeby nie rozpamiętywał straconej szansy.
Czy do błędnej kalkulacji doprowadziła Janowicza nonszalancja, tego się nie dowiemy. W każdym razie można odnieść wrażenie, że trochę za często (w stosunku do pożytków) Janowicz sięga prawą ręką do lewego ucha. Jakby brzydził się prostych rozwiązań i chciał za wszelką cenę podtrzymać świeżą sławą tenisisty niebanalnego. Nikt mu jednak nie odbierze satysfakcji, bo napędził Murrayowi trochę stracha, publiczność kortu centralnego też – do czasu – nie była pewna, jaki mecz przybierze obrót. Mimo, że najgroźniejsza broń Janowicza, czyli serwis, tego dnia została nabita ślepakami.
Nieudany półfinał Jerzyka nie zmienia faktu, że był to najlepszy polski Wimbledon w historii – nie tylko za sprawą Janowicza, ale również Agnieszki Radwańskiej i Łukasza Kubota. Zostajemy teraz z pytaniem: czy ulubioną nawierzchnią Polaków stanie się trawa i na podobne sukcesy trzeba czekać okrągły rok?