Świat

Jądro ciemności

Kongo w ogniu

Julien Harneis/KŻ / Flickr CC by SA
Demokratyczna Republika Konga mogłaby być jednym z najbogatszych krajów świata. Ale zasoby naturalne stały się jej przekleństwem.

Przez ostatnie 10 lat w Kongu zginęło ponad 5 mln osób, więcej niż w jakimkolwiek innym konflikcie zbrojnym od czasów Hitlera. Formalnie druga wojna kongijska – w Afryce nazywana światową – skończyła się w 2003 r., ale choć Rwanda i Uganda wycofały swoje wojska z terytorium ogromnego sąsiada, pochodzące z tych krajów rebelianckie armie wciąż walczą z rządem Josepha Kabili. W styczniu tego roku podpisano kolejne zawieszenie broni, ale od sierpnia walki rozgorzały na nowo, zmuszając do opuszczenia domów prawie ćwierć miliona ludzi.

Pod koniec października niewielka, ale zdyscyplinowana armia generała Laurenta Nkundy zdobyła rządową bazę wojskową i ruszyła w kierunku Gomy, półmilionowego miasta na granicy z Rwandą. W tym samym czasie władze Konga ogłosiły, że armia Rwandy wkroczyła na ich terytorium i wspiera rebeliantów. Rwanda zaprzeczyła jednak oskarżeniom, a ONZ próbuje ustalić, po czyjej stronie jest racja.

Napięcie rośnie

Rwanda, która jest tak mała, że na mapach Afryki jej nazwę często umieszcza się na terenie Konga, na przestrzeni ostatnich lat dwukrotnie najechała terytorium wielkiego sąsiada. W 1996 r. pretekstem była sytuacja w obozach uchodźców rwandyjskich, którzy uciekli w okolice Gomy podczas ludobójstwa 1994 r. U stóp dymiącego wulkanu Nyiragongo schroniły się wówczas setki tysięcy osób. Zachodnie media pokazywały światu umierających na cholerę, głodujące dzieci, samoloty dowożące tony żywności i lekarstw.

Tyle że wielu z tych, którzy otrzymywali pomoc, to nie były niewinne ofiary przemocy, ale zabójcy, którzy uciekli z Rwandy przed wymiarem sprawiedliwości. Po drugiej stronie granicy szybko zorganizowali bojówki, głosząc potęgę Hutu i wzywając do wybicia karaluchów, jak nazywali Tutsi. Sprawowali władzę w obozach uchodźców, rozdzielając zagraniczną pomoc (z czego większość brali dla siebie) i prowadząc rekrutację (często przymusową) w swoje szeregi. Zaczęli też najeżdżać terytorium Rwandy, mordując świadków ludobójstwa i grabiąc, co się dało.

Wprawdzie wypady przez granicę skończyły się już wiele lat temu, ale pod nazwą Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy (FDLR) bojówki te do dziś buszują po terytorium Konga. Nie mówią już wprawdzie o karaluchach i potędze Hutu, ale o konieczności zniszczenia „faszystowskiego reżimu” w Kigali, który grozi „eksterminacją ludności Rwandy”. Armia generała Nkundy powstała oficjalnie po to, by chronić kongijskich Tutsi przed FDLR.

Zdaniem Anneke Van Woudenberg, specjalisty ds. Konga z Human Rights Watch, problem polega na tym, że Kinszasa współpracuje z FDLR, walcząc wspólnie z nimi przeciwko innym rebelianckim grupom na wschodzie kraju. Rwanda zaś nieoficjalnie wspiera Nkundę, pozwalając mu prowadzić rekrutację do swojej armii na terenie Rwandy, zwłaszcza wśród zdemobilizowanych rwandyjskich żołnierzy. W ten sposób każda ze stron popiera wrogów tej drugiej. W miarę zaś jak przerzucają się oskarżeniami, napięcie między dwoma krajami rośnie.

Sprawę komplikuje fakt, że w Południowym i Północnym Kivu działają obecnie 22 uzbrojone armie. Jedne chcą chronić Tutsi przed Hutu, inne Hutu przed Tutsi. Armia generała Nkundy ogłosiła się teraz „rzecznikiem wszystkich prześladowanych, ciemiężonych, pozbawionych głosu i dyskryminowanych”. Do realizacji tych szczytnych celów używają jednak nieco mniej szczytnych metod.

Armia Nkundy stosuje egzekucje, tortury i gwałty, z których Kongo, niestety, słynie. Mężczyźni, pod groźbą karabinu, zmuszani są do gwałtów na swoich córkach, matkach, siostrach. Do zjadania ciał zabitych krewnych. Do symulowania aktów seksualnych w wykopanych w ziemi dziurach naszpikowanych żyletkami. Słyszy się o gwałtach nawet na trzylatkach. Dzieci są też rekrutowane do armii. Teraz zaś, kiedy setki tysięcy wysiedlonych osób uciekają przed rebeliantami, dzieci często oddzielają się od swoich rodzin, a wtedy stają się bardziej podatne na przemoc i wcielenie do bojówek.

Misja w piekle

Goma, stolica wschodniokongijskiej prowincji Północne Kivu, wygląda jak piekło. W 2002 r. wybuchł górujący nad miastem wulkan Nyiragongo, zalewając miasto lawą i pokrywając wszystko grubą warstwą pyłu. Piętrowe domy zamieniły się w parterowe, kiedy ich dolne poziomy znikły pod zwałami ziemi. Do dziś niewiele odbudowano, niewiele uprzątnięto. Główna droga jest ścieżką w lawie – o nawierzchni tak ostrej, że opony samochodów trzeba wymieniać co trzy miesiące.

Większość zabudowań sklecono z byle czego – desek, kawałków blachy, zielonych worków z napisem UNICEF. Wszystko to stoi w pyle, w szarości. Lepsze hotele i nocne kluby skupiają się przy granicy z Rwandą, jakby szykowały się do ucieczki. Kilkaset metrów dalej, w rwandyjskim mieście Gisenyi, są przystrzyżone trawniki, szeroki bulwar ocieniony palmami, czysta plaża na brzegu wulkanicznego jeziora. W drogim hotelu zagraniczni turyści popijają drinki nad basenem, obserwując lądujące w Kongu samoloty ONZ.

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że armia Demokratycznej Republiki Konga powinna z łatwością poradzić sobie z sześcioma tysiącami rebeliantów generała Nkundy. Zwłaszcza że do pomocy ma największą i najdroższą misję pokojową ONZ, liczącą 17 tys. żołnierzy. Problem w tym, że – jak mówi Anneke Van Woudenberg – misja MONUC działa w kraju wielkości zachodniej Europy. Żołnierze ONZ nie są w stanie być we wszystkich punktach zapalnych naraz.

W ubiegłym tygodniu MONUC wystąpił do Rady Bezpieczeństwa o powiększenie misji o dwa bataliony. Pozwoli to ONZ skuteczniej chronić ludność cywilną nie tylko przed rebelianckimi armiami, ale i przed wojskami rządowymi, które słyną z niskiego morale. Większość kongijskich żołnierzy to byli członkowie bojówek: niezdyscyplinowani i źle opłacani – najniżsi rangą dostają 20 dol. żołdu na miesiąc. Dorabiają kradnąc.

Armie biznesmenów

Dzięki swoim zasobom naturalnym Demokratyczna Republika Konga mogłaby być jednym z najbogatszych krajów świata. Kongijczycy mają jedną trzecią światowych pokładów diamentów, potężne złoża złota, uranu i miedzi, ropę naftową, drewno i 80 proc. światowego koltanu, rudy tantalu, nazywanego tutaj magicznym błotem, bez którego nie byłoby telefonów komórkowych, laptopów ani odtwarzaczy DVD.

Podczas drugiej wojny kongijskiej rwandyjska armia miała średnio 20 mln dol. miesięcznego dochodu z wydobycia i handlu samym tylko koltanem. Uganda i Burundi również uczestniczyły w tej – jak nazwało to ONZ – grabieży na masową skalę. Do dziś sąsiedzi Konga eksportują minerały, których nie wydobywa się w ich krajach, zaś w Północnym i Południowym Kivu kwitnie handel wszystkim, co tylko da się ukraść: diamentami, złotem, kością słoniową. Nic dziwnego, że armie rebelianckie określa się tu mianem armii biznesmenów.

Według raportu Human Rights Watch i doniesień świadków nawet żołnierze ONZ nie oparli się pokusie łatwych zarobków. Pakistańczycy z sił pokojowych MONUC sprzedawali rebeliantom broń, którą sami im wcześniej skonfiskowali. W Kongu tego typu zaradność w zdobywaniu pieniędzy jest popularna od dawna – były prezydent i ojciec obecnego Laurent Kabila zarobił w młodości 40 tys. dol., porywając trzech studentów z Uniwersytetu Stanforda i jednego Holendra. Przetrzymywał ich dwa miesiące, zanim nie dostał okupu.

Tymczasem w kraju 70 proc. ludzi żyje w ubóstwie, a ponad połowa dzieci jest niedożywiona. Przez ostatnie 20 lat Demokratyczna Republika Konga była jednym z najwolniej rozwijających się państw na świecie. Na obszarze siedmiokrotnie większym od Polski jest tylko 2794 km dróg krytych asfaltem. Kiedy w 2006 r. organizowano pierwsze wolne wybory, przedstawiciele komisji wyborczej tygodniami przedzierali się przez dżunglę na piechotę i w kanoe, by zarejestrować 25 mln uprawnionych do głosowania. Niektórzy nigdy nie dotarli na miejsce, gdyż zostali porwani. Przewodnik Lonely Planet odradza jakiekolwiek podróże z Gomy do Kinszasy inaczej niż samolotem. „Można dzięki temu oszczędzić ponad miesiąc przeprawy drogą, rzekami oraz całkiem prawdopodobnie – życie”.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną