Pracuję charytatywnie w stolicy Suazi, Mbabane, w amerykańskiej klinice Baylor’s. Konkretnie: w dziale statystyk. Mam wpisywać brakujące dane do systemu komputerowego. Ale Lucia, pediatra z Hiszpanii, chce mnie wziąć do swojego gabinetu. – Statystyki są super – mówi – ale tu, na pierwszym piętrze, są prawdziwe historie. Chce mnie zapoznać z pracą w klinice, podejściem do pacjentów. Cieszy się, że podczas pracy w bazie danych nauczyłam się podstawowych skrótów medycznych, to nam ułatwi porozumienie się.
Najważniejszym skrótem jest tu CD4. To komórki systemu immunologicznego, które wirus HIV atakuje i rozkłada. Im mniejsza liczba, tym gorsza odporność. Tylko jak to wytłumaczyć osobie, która nigdy nie uczyła się biologii? – Nie trzeba tłumaczyć – mówi Lucia. – To jest kultura HIV. Wszyscy wiedzą, co to jest CD4 i znają swoje wyniki. To prawie tak jakby mówić „jaki masz poziom CD4?” zamiast „co u ciebie słychać?”.
Dwudziestoletnia dziewczyna w ciąży, z małym chłopczykiem na ramieniu. Nieśmiała, zawstydzona. Ma pozytywny status (tzn. jest nosicielem wirusa HIV), tak samo dziecko. Pomimo że pacjenci są oddzielnie umawiani na rozmowy z psychologiem i zajęcia grupowe, wizycie u lekarza zawsze towarzyszy wywiad socjalny: dlaczego nie stosuje antykoncepcji? Czy reszta rodziny zna swój status? Komu się zwierzyła? Słowo „zwierzyć się” jest tu używane wyłącznie w kontekście informowania kogoś o swojej chorobie. W klinice, w powodzi ulotek, najwięcej jest właśnie tych: „Jak się zwierzać”.
Jego Eminencja
Na szczęście w Suazi część kobiet potrafi już mówić o AIDS. Ostatnio działaczki pozarządowej organizacji Positive Living przeszły ulicami Mbabane z transparentami „Wydajmy te pieniądze na terapię przeciwko AIDS”. Jakie pieniądze? Pieniądze Banku Centralnego, czyli podatników, za które król Suazi Mswati III wysłał dziewięć swoich żon wraz z dziećmi, opiekunkami i ochroniarzami do Dubaju na zakupy. Mswati III jest królem od 22 lat. Ma 13 żon, zgodnie z zasadą, że król powinien być związany ze wszystkimi klanami rodzinnymi królestwa Suazi.
Ostatni monarcha absolutny, jak o nim mówią, to „człowiek, który rządzi wielką rodziną i małym krajem” i słynie z kontrowersyjnych pomysłów. I podobnych wypowiedzi. Najbardziej pamiętna to rada skierowana do absolwentów UNISWA, czyli Uniwersytetu Suazi, żeby szukali pracy za granicą, bo w kraju jej nie znajdą. Przeszło też do historii jego stwierdzenie, że „wszyscy ludzie zarażeni wirusem HIV powinni zostać wysterylizowani i oznaczeni”. Oprócz tego wyszedł z inicjatywą wprowadzenia 5-letniego obrządku Umcwasho dla zatrzymania epidemii AIDS. Dla kobiet obrządek oznaczał życie w celibacie i, na dowód tego, noszenie tradycyjnych wełnianych naszyjników. Co ciekawe, mężczyznom nie narzucono żadnych ograniczeń.
Ugruntowało to powszechną opinię, że AIDS jest problemem wywołanym przez kobiety i przez kontrolę kobiet należy go zwalczać. Spadła ilość ślubów. Wzrosła prostytucja. I liczba nielegalnych aborcji. Korzyści nie odnotowano.
Celibat jest głównym, sugerowanym przez suazyjskich polityków, rozwiązaniem problemu AIDS, ponieważ nie wymaga żadnych nakładów finansowych. Ma jednak wadę. Nie działa. Jason, mąż jednej z lekarek w klinice, przedstawił inny pomysł niewymagający dużych nakładów: – A gdyby król Mswati III ogłosił, że zrobi test na HIV? Nawet nie ujawniając wyników. Z pewnością oznaczałoby to przełom. Przez cały pobyt w Suazi ani razu nie spotkałam mężczyzny, który zgodziłby się na test HIV. Gdyby zrobił go sam król, być może męska część kraju ruszyłaby do klinik. Bo w Suazi mężczyźni wykazują niepewność i brak zaufania wobec szpitalnych autorytetów. Anouk, amerykańska lekarka, która zdecydowanie takim autorytetem powinna być, ma na ten temat swoją teorię. – Myślimy, że kobiety są silniejsze psychicznie i dlatego częściej decydują się na badanie i terapię. Ale one mają też inną motywację. Najczęściej badają się, kiedy mają dzieci. Kobiety decydują więc o losie całego społeczeństwa. A w tym kraju nie mają, niestety, za dużo do powiedzenia.
Karteczka na dowód
Gospodarka Suazi jest w opłakanym stanie. Ponad trzy czwarte ludności żyje w ubóstwie. Przewidywana długość życia to 32 lata. Co roku liczba mieszkańców zmniejsza się o 4 tys. osób. Większość Kościołów chrześcijańskich zaaprobowało stosowanie prezerwatyw. Nombuso z działu danych tłumaczy: – U mnie w Kościele jest to dozwolone. Księża ciągle powtarzają, żeby zdecydować się na dzieci, kiedy jesteś na to gotowy, i dać im jak najlepsze szanse na przyszłość. Zresztą większość żon pastorów stosuje antykoncepcję.
Pierwszą naszą pacjentką jest trzydziestoletnia, zmęczona kobieta niosąca wielkie zawiniątko z koca. Przyszła zarejestrować swojego synka. Data urodzenia? Wczorajsza. Kobieta jest na terapii przeciwko HIV. Jest trzecią żoną mężczyzny, którego przyprowadziła ze sobą, a mały Simpopo leżący na wadze to ich szóste dziecko. Mąż siedzi na ławce i zgarbiony kiwa się, patrząc w podłogę. Czy robił test na HIV? Nie. Zgodzi się zrobić teraz? Nie. – Wiem, że nie mam HIV, bo o siebie dbam – mówi. Skoro wie, że nie ma wirusa, to może jednak zrobi test? Nie.
Małżeństwo z dwójką córek. Pierwsza wizyta w ich życiu, wszystkim trzeba założyć osobne karty, a w pozamiejskich klinikach nie ma komputera. To oznacza dużo papierkowej roboty, zwłaszcza że tutaj zamiast rubryki „miejsce zamieszkania” jest „opis miejsca zamieszkania”. Najważniejsze dane to m.in., jak się z pacjentem skontaktować, ile czasu i pieniędzy musi wydać na dojazd do kliniki, czy ma lodówkę, której wymagają niektóre lekarstwa. Ta rodzina jest z wyższej warstwy społecznej. Widać to od razu, bo kobieta ma na sobie spodnie. No i mają lodówkę.
W czasie, kiedy zajmujemy się kartami, pielęgniarka-tłumaczka przekazuje im podstawowe informacje na temat AIDS i opisuje, jak wygląda test na HIV. Robi się dla pewności dwa osobne testy, według tej samej procedury. Polega to na nakłuciu palca igłą i upuszczeniu kilku kropel krwi na tekturkę. Test w przeliczeniu kosztuje niecałe 2 zł i daje wynik w pięć minut. Jedna kreska – negatywny, dwie – pozytywny. Nie muszę znać siswati (języka Suazi), żeby domyślić się, że mężczyzna nie zgadza się na zrobienie testu. – Przyjechał tu, żeby dzieci zostały zbadane. Mówi, że nie przygotował się na żadne badania i że chce to przemyśleć. Kobieta kiwa głową. Zrobi test. On wychodzi. Atmosfera w gabinecie gęstnieje. – Powiedział, że szanuje jej decyzję i że poczeka na zewnątrz, a ona może mu powiedzieć o wyniku albo nie. Jak chce. Nawet Anouk pierwszy raz widzi taką scenę. Wynik okazuje się negatywny. Bardzo się cieszymy. Dużo bardziej niż nasza pacjentka. Stoicyzm Suazyjczyków w takich sytuacjach jest wręcz niewyobrażalny.
Anouk i pielęgniarka przekonują kobietę: wypiszemy ci karteczkę. Bo tu lekarz musi przewidzieć konsekwencje tego, co dzieje się w gabinecie. Musi wyobrazić sobie komentarze, na jakie narażają się kobiety, które wysiadają z autobusu przed kliniką znaną z leczenia AIDS. Musi wiedzieć, że matki niechętnie rezygnują z karmienia piersią (mimo że dziecko może się zarazić), bo nawet tak błaha rzecz jak wczesne przestawienie niemowlęcia na stały pokarm może wzbudzić podejrzliwość kobiet z wioski. I musi wypisać karteczkę, bo mąż może nic nie mówić i jednocześnie oddalać się od żony, podejrzewając, że skłamała co do swojego wyniku.
Kult Kopciuszka
Z USA przyszła dostawa książek dla dzieci. Spośród wszystkich przysłanych tytułów uwagę przykuwają dwa: „Piękne córki Mufaro” oraz „Smutna historia Mary”. Zestawienie tych dwóch lektur idealnie obrazuje problem HIV. Pierwsza to głos afrykańskiej tradycji: pięknie napisana miejscowa wersja „Kopciuszka”, gdzie postacie mogą być tylko bardzo złe albo bardzo dobre, a tą bardzo dobrą jest oczywiście pokorniejsza, bardziej nieśmiała i bardziej pracowita z córek. Druga książka, wydana pod patronatem UNICEF, to opowieść o dziewczynce, która zachodzi w ciążę, uwiedziona przez kolegów z klasy. Tu morał jest taki, że Mary wiodłaby szczęśliwsze życie, gdyby była asertywna i używała prezerwatywy. Tak dochodzi do zderzenia dwóch kobiecych wzorców, które nie mogą istnieć obok siebie. I ani UNICEF, ani rady lekarzy, ani sesje z pracownikami społecznymi nie pomogą młodym Afrykańczykom, jeżeli w ich własnym domu będzie panował kult Kopciuszka, czyli dziewczyny, która nigdy nie była zainteresowana zrobieniem sobie testu na HIV.
Lekarz dla Dlaminiego
Przyjmuje się, że wirus HIV powstał w Afryce Środkowej, więc w tych rejonach miał najwięcej czasu, by się rozprzestrzenić. Jednak to Suazi zostało najbardziej poszkodowane przez pandemię HIV. Gospodarka kraju jest w dużym stopniu zależna od RPA. Nic nie przekona mężczyzn do wierności, jeżeli na długie miesiące wyjeżdżają do pracy do sąsiedniego kraju. Tych, którzy są już zarażeni, nie ma kto leczyć. Krajowej służbie zdrowia brakuje środków i wykwalifikowanych pracowników. W całym kraju nie ma ani jednej szkoły medycznej. Na razie wszelkie inicjatywy zwalczania HIV wychodzą ze strony obcokrajowców. Utworzenie sektora edukacji medycznej już za pięć lat dałoby pierwsze pokolenie miejscowych lekarzy. Statystyczny Dlamini (to najpopularniejsze tutaj nazwisko) miałby poczucie, że „swój” lekarz zrozumie go lepiej.
Suazyjczycy nie boją się badań ani wizyt w gabinecie. Boją się ich konsekwencji społecznych. W Europie, gdzie wiedza ogólna na temat AIDS jest tak znikoma jak procent ludzi będących nosicielami wirusa, paradoksalnie, największy jest strach przed samą chorobą. Informacja o tym, że jadę do nieznanego kraju na „S” pracować w klinice, gdzie są ludzie śmiertelnie chorzy, budziła przerażenie. Bo można się zarazić. Nieodmiennie myślimy o bólu fizycznym, nie psychicznym. Patrzymy na HIV wyłącznie jak na wirus niszczący system odpornościowy. I nie bierzemy pod uwagę tego, że HIV może zniszczyć znacznie więcej: całe społeczeństwo.
Autorka jest maturzystką z Warszawy. W sierpniu przez trzy tygodnie pracowała jako wolontariuszka w klinice w Mbabane.