Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Wszyscy trochę przegrali. Co dalej?

Wybory samorządowe w 2018 r. Wybory samorządowe w 2018 r. Anna S. Kowalska / Polityka
Po wyborach samorządowych zazwyczaj wszystkie partie przekonują, że wygrały. Tym razem więcej mówi się o porażkach. Co to oznacza dla kolejnych wyborów?

Tegoroczne wybory samorządowe oprócz swojego podstawowego sensu, czyli obsadzenia władz lokalnych, miały też wyjątkowe znaczenie dodatkowe. Nasze głosowanie było pierwszym z cyklu czterech: w maju przyszłego roku wybierzemy europosłów, jesienią posłów i senatorów (więc pośrednio premiera i rząd), a wiosną 2020 r. – prezydenta. Na ogłoszone już oficjalnie wyniki warto więc spojrzeć z tej perspektywy: co nam mówią o tym, co się zdarzy w kolejnych wyborach.

Wygrała polaryzacja

Nie przepadam za terminologią militarną, ale w tym wypadku chyba najlepiej oddaje ona to, co się dzieje. Mamy polityczną wojnę. Skazuje nas na nią przede wszystkim wysokość stawki, bo gra się toczy nie tylko o to, kto będzie rządził krajem do 2023 r., ale o wizję i kształt państwa oraz podstawowe wartości, na których budowaliśmy Polskę od 1989 r.: demokrację liberalną, trójpodział władzy czy członkostwo w Unii Europejskiej.

Czytaj też: Czy rząd będzie dyscyplinował samorządy, przykręcając kurek z pieniędzmi?

Podobnie wysoka jest skala emocji w konflikcie między obozami politycznymi. W tym sensie, jeśli ktoś wygrał niedzielne wybory, to była to polaryzacja. Polacy podzielili się w znaczącej masie na dwa obozy, przede wszystkim w metropoliach. W wielu miastach odsetek głosów, które padły na dwa główne bloki, sięgał 80–90 proc. W kampanii padały porównania wyborów do powstania warszawskiego czy politycznych oponentów do „szarańczy”.

Blitzkrieg się nie udał

Jaka będzie więc ta polityczna wojna, która nas czeka przez nadchodzące półtora roku? Żadnemu z obozów politycznych nie udała się „wojna błyskawiczna”, czyli osiągnięcie takiej przewagi już w pierwszych wyborach, żeby przesądzić kolejne. Tak było w 2015 r.: gdy Andrzej Duda zwyciężył w głosowaniu na prezydenta, wiadomo już było, że to PiS wygra wybory do Sejmu i Senatu. Niewiadoma była tylko skala tego zwycięstwa.

Tym razem najważniejszą próbą przeprowadzenia takiego blitzkriegu było głosowanie na prezydenta Warszawy. Patryk Jaki miał być „Andrzejem Dudą w wersji 2018”, a w zgodnej opinii większości ekspertów porażka Rafała Trzaskowskiego oznaczałaby koniec liberalnej opozycji w obecnym kształcie, a przede wszystkim Platformy i Grzegorza Schetyny.

Ten pomysł poległ, skończyło się spektakularną porażką Jakiego, PiS przegrał też w innych metropoliach. Skala klęski była tak duża, że przez kilka godzin niedzielnego wieczoru (i nawet kawałek poniedziałku) wszyscy myśleli, że opozycja te wybory w zasadzie wygrała. Gdy zaczęły do nas spływać wyniki z sejmików i mniejszych miejscowości, okazało się, że to nieprawda.

Co w takim razie będzie z naszą polityczną wojną? Błyskawiczny atak nie wyszedł, więc armie wróciły do okopów, na „z góry upatrzone pozycje”. Czeka nas etap wojny pozycyjnej, z silnym ostrzałem artyleryjskim, użyciem iperytu (czyli brudnych chwytów) i od czasu do czasu próbami szturmów, które zapewne będą się kończyły przesunięciem frontów o kilometr w jedną czy drugą stronę.

Czytaj też: Jak głosowali młodzi i starzy, miasta i wieś

Co przegrał PiS?

Partia Jarosława Kaczyńskiego miała w tych wyborach trzy zasadnicze cele:
• przejąć władzę w jak największej liczbie sejmików,
• nadgryźć metropolie,
zlikwidować PSL.
Z pierwszym w miarę się udało, sześć-siedem sejmików, w których PiS przejmie władzę, to więcej niż przewidywano i dużo więcej niż dotychczasowy jeden. Wyniki wyborów do sejmików są tak istotne, bo po pierwsze, są najbardziej zbliżone do sejmowych, a po drugie, mają sporo władzy, pieniędzy i stanowisk do obsadzenia (to ostatnie jest w Polsce ważne, bo to najważniejszy sposób nagradzania aparatu).

Jednak sejmikowy wynik ogólnopolski PiS – 34 proc. – nie jest imponujący, nawet biorąc pod uwagę specyfikę tych wyborów (częściowo inny elektorat niż w wyborach ogólnopolskich i udział komitetów lokalnych). PiS nie tylko nie posunął się do przodu, ale nie był w stanie utrzymać swoich zdobyczy z wyborów prezydenckich i parlamentarnych w 2015 r.

Z innymi celami poszło jeszcze gorzej. W metropoliach i innych miastach PiS poniósł wspomnianą już klęskę. Kandydaci PiS przeszli do II tury w Gdańsku i Krakowie, ale mają tam niewielkie szanse na sukces. Mimo frontalnego ataku ze strony rządu także ludowcy przeżyli (o tym, w jakiej kondycji, będzie niżej). Tyle pozostało z buńczucznych zapowiedzi przejęcia władzy w omalże całym kraju.

Szklany sufit Koalicji Obywatelskiej

Koalicja Obywatelska poza sukcesem w metropoliach potrafiła odbić niektóre grupy demograficzne, które straciła na rzecz PiS w 2015 r. Na liberalną opozycję znów głosuje najwięcej wyborców z wyższym wykształceniem, menedżerów, specjalistów i przedsiębiorców, czyli najlepiej zarabiających. Dzięki inteligentnej kampanii udało się też zdobyć relatywnie wysokie poparcie wśród kobiet.

Dalej jest już słabo. W mniejszych miejscowościach, wśród wyborców po podstawówkach i szkołach średnich, w innych grupach zawodowych niż powyższe PiS wciąż zdecydowanie wygrywa. W tym sensie pomysły Grzegorza Schetyny, żeby zdobywać elektorat w tych grupach (z tabloidową kampanią billboardową „PiS wziął miliony”), spaliły na panewce.

Koalicji Obywatelskiej udało się zatrzymać marsz PiS po totalną władzę w całym kraju (taką, jaką zdobył Victor Orbán na Węgrzech), ale sama też nie była zdolna do zdobycia nowego terenu. Można się obawiać że te 25–27 proc. elektoratu to szklany sufit, którego sama liberalna opozycja w obecnej formule nie jest w stanie pokonać.

PSL (ledwie) przeżył

Pozycję ludowców także najlepiej opisać w kategoriach militarnych. PiS w tych wyborach długo skupiał znaczącą część swojej kampanii na atakach na PSL. Głównie temu poświęcona była np. konwencja samorządowa tej partii w Sandomierzu, gdzie premier Mateusz Morawiecki odsądzał ludowców od czci i wiary. PiS przez kilka miesięcy kierował ciężki ogień artyleryjski na stanowiska zajmowane przez PSL. Gdy skończyła się kampania, okazało się, że ludowcy jednak przeżyli.

PiS nie skończył jednak ataku na PSL na wyborach. W ostatnim tygodniu kusił działaczy PSL lokalnymi koalicjami i namawiał ich na wymianę kierownictwa partii, bo obecne jakoś nie chce wchodzić z prawicą w żadne alianse. Wcześniejsze ataki sprawiły jednak, że ludowcy są na takie pokusy wyjątkowo odporni.

Ale i tu jest druga strona medalu, bo w porównaniu do stanu posiadania PSL z 2014 r. ludowcy ponieśli ogromne straty. Utracili kilkaset tysięcy głosów w skali kraju, przestaną być partią współrządzącą w zdecydowanej większości województw. Dużo mniej władzy będą mieli także w powiatach i gminach.

Przed partią, która w wyborach ogólnopolskich wypada dużo gorzej niż w samorządowych, twardy orzech do zgryzienia. Bo skoro słabo było w wyborach lokalnych, to w głosowaniu na posłów może być fatalnie. W sondażach ogólnopolskich PSL wciąż balansuje na granicy progu.

Katastrofa lewicy, słaby wynik Kukiza i narodowców

Częścią sceny politycznej, na której z lupą trudno znaleźć jakiekolwiek pozytywy, jest lewica. SLD zdobyło wprawdzie kilka mandatów w sejmikach, stanowiska zachować mogą związani z Sojuszem prezydenci miast, ale głównie dzięki osobistej popularności. To klęska partii Włodzimierza Czarzastego, która na wiosnę wydawała się odzyskiwać pozycję i w niektórych sondażach odnotowywała nawet dwucyfrowe wyniki.

Jeszcze gorzej poszło tzw. nowej lewicy. Partia Razem z wynikiem na poziomie korwinistów chyba zakończyła swój samodzielny byt na scenie politycznej, Zieloni zdobyli jeszcze mniej głosów.

Czytaj też: Lewica szuka swojej drogi

Przedstawiciele lewicowych ugrupowań i publicyści pocieszają się, że kampania wszystkich partii była pełna lewicowych haseł, ale to jeszcze gorzej świadczy o liderach partyjnych tego segmentu. Oznacza to bowiem, że prawica, liberałowie czy ludowcy oraz ruchy miejskie i komitety lokalne były bardziej wiarygodne w forsowaniu lewicowych haseł niż partie i politycy lewicy.

Jedynym graczem, który może być zadowolonym z takiego obrotu rzeczy, może być Robert Biedroń, który staje się ostatnią nadzieją lewicy. Na razie jednak jego inicjatywa pozostaje dość mgławicowa. Wybory samorządowe, w których nie uczestniczyła, kompletnie odcięły jej tlen, a pierwsze sondaże były słabe. Przed byłym prezydentem Słupska bardzo długa droga, żeby zacząć odgrywać rolę na scenie politycznej.

Słabo w tych wyborach, zgodnie z oczekiwaniami, wypadły mniejsze prawicowe ugrupowania i partyjki, w tym Kukiz ′15, Ruch Narodowy, Wolność Janusza Korwin-Mikkego czy Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego. Partie te nie sprostały tym wyborom organizacyjnie, nie przebiły się też w kampanii.

Teraz czas na Europę

W maju przyszłego roku czeka nas głosowanie na europosłów. Kampania będzie zupełnie inna niż ta ostatnia, bo wybory samorządowe są korzystne dla dobrze osadzonych, rozbudowanych partii z dużymi aparatami w terenie. Z kolei wybory europejskie to stosunkowo tania, prosta, ogólnopolska kampania, która sprzyja nowym i wyrazistym inicjatywom (kiedyś wylansowały się na niej LPR i Samoobrona). Dlatego z nadzieją patrzą na nią zwolennicy Biedronia czy narodowcy.

W wyborach europejskich stosunkowo częściej głosuje elektorat wielkomiejski, a debata w większym stopniu niż zwykle koncentruje się na kwestiach unijnych, co z kolei może być korzystne dla liberalnej opozycji.

Czytaj też: Do 20 listopada wyborcze bannery muszą zniknąć

Najciekawsze jednak będzie to, co zrobi PiS w świetle niejednoznacznych wyników wyborów samorządowych. Czy będzie się starał konsekwentnie trzymać socjalgospodarczego przekazu skierowanego do centrum i klasy średniej? Czy też dokręci śrubę i wyostrzy retorykę, stawiając na polaryzację? A może spróbuje jakiejś kombinacji obu tych taktyk? Dowiemy się bardzo szybko, bo kampania już się de facto rozpoczęła.

Reklama
Reklama