Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Widzieliśmy film o Wyszyńskim. Patos, nuda, martyrologia

Kadr z filmu „Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” Kadr z filmu „Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” mat. pr.
Film „Wyszyński – zemsta czy przebaczenie” jest rozczarowaniem na wielu poziomach. Czy mogło być inaczej?

Wydaje się oczywiste, że po obrazie ogłaszanym jako „oficjalny film beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego i matki Róży Czackiej” nie należałoby spodziewać się kontrowersji czy choćby prób wyjścia poza hagiograficzny schemat. Film Tadeusza Syki ma przecież trafić do ludzi przekonanych o słuszności procesu beatyfikacyjnego i nieskazitelności prymasa Wyszyńskiego. Nie ma tu miejsca na budzące wątpliwości karty z życiorysu bohatera – choćby oskarżenia o antysemityzm, o których niedawno w wywiadzie dla „Polityki” przypominał Stanisław Obirek.

Kwestia Zagłady w ogóle się zresztą na ekranie nie pojawia. Poza sceną, w której Wyszyński pyta rannego Niemca, czy ten Żydów też zabijał. Być może producenci liczą również na grupy szkolne, skoro młodzież ma teraz planować wycieczki śladami prymasa. Ciekawe, jak z tym będzie: na wczesnym piątkowym seansie w jednym z dużych warszawskich kin na widowni poza mną były tylko dwie osoby. Ale głupotą byłoby ocenianie zainteresowania tego rodzaju filmem wyłącznie ze stołecznej perspektywy.

Czytaj też: Beatyfikacja kościelno-państwowa

Wyszyński. Wielki człowiek, błogosławiony

Co zatem dostaną widzowie, którzy z zainteresowania czy szkolnego przymusu obejrzą „Wyszyńskiego”? Zaskakująco niewiele – i to być może jest największe zaskoczenie i rozczarowanie. Fabuła filmu skupia się wyłącznie na okresie powstania warszawskiego: Wyszyński był wówczas kapelanem grupy „Kampinos” i szpitala w Laskach. Opiekuje się rannymi, błogosławi wyruszających do walki młodzieńców, nawet szmugluje broń dla stacjonujących w lesie powstańców. Jest opoką i wsparciem. „Nasz kapelan jest mi trochę jak ojciec”, mówi jeden z żołnierzy. Jeśli Wyszyński ma jakiekolwiek wątpliwości, zostawia je dla siebie – prowadzi zapiski (czytane w narracji z offu), w których zmaga się z moralnymi dylematami wojny. Jak mam miłować swoich nieprzyjaciół? Jak rozgrzeszać zabijanie wrogów? Ważne pytania, które rzecz jasna pozostają tu bez odpowiedzi.

Ekranowy Wyszyński jest przy tym postacią z gabinetu figur woskowych. Ożywionym pomnikiem, wzorem do naśladowania, ale pozbawionym jakichkolwiek ludzkich cech, które choć na chwilę pozwoliłyby mu zejść z piedestału. Widz przecież nie może mieć wątpliwości: oto wielki człowiek, błogosławiony. Niestety w takim wydaniu również człowiek nudny, banalny w swojej nieskazitelności. W jednej bodaj scenie było miejsce na jakieś odcienie szarości: gdy Wyszyński, poproszony przez niemieckiego żołnierza o spowiedź, odmawia rozgrzeszenia, bo wróg nie odczuwa żalu z powodu śmierci, którą zadawał.

Grający tytułową rolę Ksawery Szlenkier zapewne udźwignąłby cały film, ale scenariusz naprawdę nie pozwala mu na nic. Na dobrą sprawę niczego się też o Wyszyńskim nie dowiadujemy. Nie poznajemy jego przeszłości ani przyszłości (poza wzmianką w finale, że był jednym z sygnatariuszy orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich w 1965 r.), nie znamy jego poglądów, wizji świata – a wszak to film o jednej z najważniejszych postaci w najnowszej historii polskiego Kościoła, niezależnie od tego, jak będziemy oceniać jego działalność. Zrealizowany ponad dwie dekady temu „Prymas. Trzy lata z tysiąca” Teresy Kotlarczyk dawał – poza świetną rolą Andrzeja Seweryna – choć tyle, nawet jeśli, jak pisał Adam Szostkiewicz, w uproszczonej postaci.

Szkolna czytanka o prymasie

Tymczasem w „Wyszyńskim” wszystko rozgrywane jest w nieznośnej, podniosłej tonacji – postaci pozbawione są cienia charakteru lub indywidualności, dialogi straszą deklaratywnością („musicie mieć w sobie coś z orłów”), podobnie jak zerojedynkowa wizja świata, w której Polacy są wyłącznie bohaterami, a Niemcy wyłącznie krwiożerczymi zwyrodnialcami. Słowa „cud” i „opatrzność” (w prawicowej wizji historii najwyraźniej ważniejsze niż „strategia”, „taktyka” czy choćby „odwaga”) odmieniane są przez wszystkie przypadki, zaś w scenariuszu musiało się znaleźć oczywiście miejsce, by przypomnieć o najważniejszych momentach z dziejów polskiej martyrologii: powstaniu styczniowym, bitwie warszawskiej i Katyniu. Patos w „Wyszyńskim” osiąga niewiarygodnie wysokie poziomy, jak w scenie, w której umierający żołnierz, trzymając księdza za rękę, śpiewa „Warszawiankę”, po czym kona ze słowami „Powstań Polsko” na ustach.

Nie równoważy tych wad niestety realizacja. Choć w czołówce pojawiają się nazwy zamożnych sponsorów i partnerów (m.in. kilka wielkich państwowych spółek i dwa ministerstwa), „Wyszyński” to film, w którym budżetowe niedostatki kłują w oczy. Zrealizowany w kilku plenerach, z udziałem grupki statystów, przypomina raczej fabularyzowane scenki czasem wykorzystywane w filmach dokumentalnych. Pozbawiony napięcia, emocji, budzących sympatię bohaterów czy choćby ciekawie zrealizowanych scen batalistycznych pozostaje szkolną czytanką, którą nawet widzowie żywo zainteresowani biografią Wyszyńskiego mogą łatwo skwitować wzruszeniem ramion.

Wyszyński – zemsta czy przebaczenie, reż. Tadeusz Syka, prod. Polska, 90 min

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną