Wydaje się oczywiste, że po obrazie ogłaszanym jako „oficjalny film beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego i matki Róży Czackiej” nie należałoby spodziewać się kontrowersji czy choćby prób wyjścia poza hagiograficzny schemat. Film Tadeusza Syki ma przecież trafić do ludzi przekonanych o słuszności procesu beatyfikacyjnego i nieskazitelności prymasa Wyszyńskiego. Nie ma tu miejsca na budzące wątpliwości karty z życiorysu bohatera – choćby oskarżenia o antysemityzm, o których niedawno w wywiadzie dla „Polityki” przypominał Stanisław Obirek.
Kwestia Zagłady w ogóle się zresztą na ekranie nie pojawia. Poza sceną, w której Wyszyński pyta rannego Niemca, czy ten Żydów też zabijał. Być może producenci liczą również na grupy szkolne, skoro młodzież ma teraz planować wycieczki śladami prymasa. Ciekawe, jak z tym będzie: na wczesnym piątkowym seansie w jednym z dużych warszawskich kin na widowni poza mną były tylko dwie osoby. Ale głupotą byłoby ocenianie zainteresowania tego rodzaju filmem wyłącznie ze stołecznej perspektywy.
Czytaj też: Beatyfikacja kościelno-państwowa
Wyszyński. Wielki człowiek, błogosławiony
Co zatem dostaną widzowie, którzy z zainteresowania czy szkolnego przymusu obejrzą „Wyszyńskiego”?